niedziela, 23 grudnia 2018

Epilog. Moja bajka.

Cześć po raz ostatni :) Dziś nadszedł czas na kilka słów prawdy o bohaterach opowiadanych przeze mnie bajek. Tak na koniec, jeśli to miałoby dla kogoś znaczenie.

Może będę mówić tak liczbowo, żeby się wydawało bardziej konkretnie.

Mam na imię Julia, za tydzień są moje 21 urodziny. Studiuję weterynarię, jestem na pierwszym roku, mieszkam w Olsztynie. Od 13. roku życia mocuję się z różnymi problemami ze samą sobą, od ok. 16. z okresowo powracającymi zaburzeniami odżywiania, głównie głodówkami i napadami bulimicznymi. Od mniej więcej 5 lat na poważnie w Kościele, szukam Boga Żywego. Większość tego czasu spędzone w różnych wspólnotach katolickich.
Księcia, tego mojego ulubionego niewierzącego ziomeczka, poznałam prawie 2 lata temu, po trzech miesiącach zostaliśmy parą, po roku rozstaliśmy się z powodu problemów czystością i różnic światopoglądowych m.in. w sprawie małżeństwa. Wróciliśmy do siebie, po jego nawróceniu, żeby już razem szukać Jezusa.
 Miesiąc i 17 dni temu dowiedziałam się, że książe jest uzależniony od narkotyków i używał ich od początku trwania naszego związku. Myślę, że sumując, ok.2 tygodnie tego czasu spędziliśmy w całkowitej ciszy względem siebie. Pięć dni z rzędu ofiarowywałam Komunię Świętą z prośbą o światło Ducha Świętego i pomoc w decyzji, kolejne cztery w intencji końca tego całego cierpienia. Ok. tydzień nie jadłam, nie spałam większość tego czasu. Miałam po drodze wydaje mi się 9 kolokwiów ogółem, 8 udało się przejść z pozytywnym wynikiem. 11 godzin i 25 minut jechałam do domu i żeby się z nim spotkać, nie jestem w stanie określić, jaka część tego czasu minęła mi na modlitwie. 48 minut rozmawialiśmy od pierwszego ,,cześć". Nie mam pojęcia, jak długo potem.
Zdecydowałam w imię Jezusa Chrystusa wybaczyć mu wszystkie oszustwa i dać nam jeszcze jedną szansę, żeby zacząć wszystko od nowa, jakoś naprawić to, co nie wyszło. Nie wiem czy to dobra decyzja, czas pokaże. Wiem, że książe jest od ponad dwóch miesięcy czysty, zaczął terapię uzależnień, ma wolę, żeby być trzeźwy i zdrowy. Wierzę, że Bóg mu pomoże to osiągnąć, jak również pokieruje moim życiem i naszym związkiem, jeśli ostatecznie przetrwa on tą próbę.
Został 1 dzień do wigilii. Jezus żył 33 lata, zanim wykonał to największe dzieło wybaczenia umierając zamiast mnie na krzyżu. O tym wszyscy wiedzą, ale to też są liczby.
Zamierzam, jak Bóg da studiować jeszcze 5 lat i cały ten czas, jak również resztę mojego życia spędzić pod tym krzyżem, starając się robić to, co jest miłosierdziem i dobrem, względem innych i mnie samej. Myślę, że pierwszą z tych rzeczy będzie zaczęcie leczenia i zakończenie raz na zawsze moich ,,jedzeniowych" problemów. A potem, czas pokaże.
Na tym blogu ostatecznie znalazło się 26 wpisów z 29 zaplanowanych, właściwie to 24, nie licząc pierwszego i ostatniego, które są pozbawione numerów. Ostateczny cel tej pisaniny został osiągnięty, śpiąca królewna obudziła się, częściowo dzięki temu pisaniu, ale głównie dzięki mega wielkiej dawce Bożego miłosierdzia jakiej dostąpiła. Czas skończyć płakanie, a zacząć cieszenie się tym, że się udało :)

Wszystkim osobom, które były tu ze mną, a także realnie przy mnie oraz wspierały mnie słowami i modlitwą chciałabym powiedzieć po prostu dzięki, że was mam. Niech Pan rozpromieni nad wami swoje oblicze.

I to już naprawdę koniec, jeśli Bóg pozwoli, teraz żyjmy długo i szczęśliwie, bo z Nim, to jak inaczej? :) Trzymajcie się, buźka :*


Nie narzekam, bo dobrze jest!

sobota, 22 grudnia 2018

Dzień 28/29. O drodze do tyłu. O tym, co ma znaczenie.

Hej wam, witam się z wami już z domu, to już przedostatni post, jutro jeszcze tylko napiszę kilka słów zakończenia, jak to lubię mówić ,,dla całości sprawy". Dziś nie będzie długich wywodów, powiem tylko jak ta cała pisanina wpłynęła na mnie, co dzięki niej sobie uświadomiłam. Nie zabiorę wam dużo czasu, słowo.

Ten blog powstał w mojej metaforycznej fazie REM, kiedy ,,spałam" dość mocno i byłam zdecydowana, żeby ten stan przerwać i jakoś wrócić do życia i normalnego czucia emocji. Potrzebowałam też jakiegoś sposobu, żeby uporać się z tym dość trudnymi dla mnie wydarzeniami i podjąć jakieś decyzje w sprawie mojego związku z księciem w przyszłości. Moim pomysłem było cofnięcie się do samego początku tej znajomości z perspektywy rzeczy, które wywierały na mnie największe emocjonalne wrażenie i konsekwentne opisywanie wydarzeń z mojej perspektywy skupiając się na uczuciach i refleksjach, tak, by przez to wywoływać w sobie wspomnienia i te emocje właśnie. Myślę, że ta metoda okazała się połowicznie dobra pod kątem osiągnięcia wyżej wymienionych celów, ponowne czucie i ,,pobudka" nastąpiły, gorzej natomiast w warstwie decyzji. Nie mniej jednak jestem zadowolona, że podjęłam tę ,,drogę do tyłu" wsłuchując się w siebie. To mi pozwoliło uświadomić sobie wiele rzeczy, które w sobie zagłuszałam, a także sprecyzować jak to dokładnie było z tą moją wiarą i relacją do Boga.

I mimo, że nie udało mi się zdecydować, co dalej ze mną i z księciem, nie uważam już tego za jakiś naglący priorytet tak jak na początku. Te trudne chwile pomogły mi uświadomić, że tym, co ma dla mnie znaczenie jest bycie z Bogiem i Jego bliskość. One są w stanie zapewnić mi nadzieję w takich ciężkich momentach, ochronić mnie przed rozpaczą. Wierzę, że Bóg jest na tyle dobry, że robi to zawsze, ilekroć ktoś szczerze potrzebujący woła Go w ciężkim doświadczeniu.

Koniec końców, okazało się, że szustak miał rację w komentarzu do ewangelii o domach na skale i piasku. Faktycznie to jest tak, że ta przebrzydła burza nie przechodzi bez echa nad domem na skale, że nawet jak ta ewangelia jest w jakimś stopniu w twoim życiu, to są takie wydarzenia, które mogą ci połamać wszelką wiarę w Boże miłosierdzie. I wydaje się, jakbyś właśnie był tym domem na piasku, bo wszystko ci się wali, ale tak naprawdę wali się tylko to, co było w jakiś sposób zbudowane na konsekwencji grzechu, to, co jest z Boga mocno trzyma cię razem i nie pozwala ci odlecieć. Ważne jest tylko, żeby się uchwycić właśnie tego, co mocne, wołać, że się potrzebuje być uratowanym, a nie udawać że jest ok i że można jakoś to wszystko ogarnąć. Budowanie na piasku, to jest właśnie takie myślenie na zasadzie ,,nie ważne na czym, ja to zbuduję tak silnie i tak to ogarnę, że się nie rozleci". I wszystko pięknie ładnie, do czasu burzy. Ale szustak miał naprawdę rację kurczę, że można przeżyć i można dać radę, jeśli się człowiek uczepi jak ten rzep Pana. Może wszystko wyleci w powietrze, ale tobie nic nie będzie.


W sumie done, chyba to wszystkie wnioski płynące dla mnie z tego czasu. Miłego dnia wam życzę, pełnego radości z bliskich narodzin tego naszego ,,majstra" który daję takie fundamenty, że można się oprzeć wszystkiemu na tym świecie :)



Żyj tak, jakby tu było niebo

piątek, 21 grudnia 2018

Dzień 26/27. O kostnieniu śródmiąszowym chrzęstnym. O padaniu na kolana.

Cześciu. Powoli dopływamy do mety, super, nieprawdaż? Mam nadzieję, że wszystko ok u was, albo przynajmniej coraz lepiej, jak u mnie. Dziś chciałam wam powiedzieć co nieco o momencie, w którym właśnie zaczęło być lepiej i jak uważam, to może się skończyć dla mnie. Powiem wam, co uważam, że jest dobre w tym wszystkim. A wy, jeśli was to ciekawi, zostańcie i posłuchajcie.

Dziwnie się trochę czuję, myśląc teraz o tym całym związku moim i księcia i o tych wydarzeniach, które go rozwaliły. Czy może rozleciał się już wcześniej, tylko temperatura pośmiertnie wzrosła? Sama już nie wiem. Wiem, że nigdy nie wątpiłam w uczucia księcia.To w sumie może teraz dziwnie brzmi, zwłaszcza dla osób, które mnie znają i wiedzą co mówiłam. Ale prawda jest taka, że w głębi serca nigdy się nie wahałam w tej kwestii, że zawsze mi jest wierny, zawsze będzie chciał ze mną być, obojętnie co odwalę, zawsze zdecyduje się na mnie, bo mnie kocha i już, it's simple as that. Nawet kiedy było między nami bardzo krucho, tak naprawdę zawsze byłam jego pewna, wiedziałam, że jeśli się nie pogodzimy, to z mojej woli, bo on nie odpuści, pójdzie za mną na koniec świata, jeśli o to poproszę. I mimo tego, cały czas aż do jego nawrócenia nie brałam go na poważnie. To było okrutne z mojej strony, widzieć to, że on to wszystko robi na serio i gdzieś tam z tyłu głowy wiedzieć, że nic z tego nie będzie, teraz to rozumiem. Nie wiem czy to mnie usprawiedliwia, że chyba podświadomie chciałam go uszczęśliwić, tak długo jak był ze mną. Chyba nie dawałam większych powodów do nie brania mnie na poważnie, tak przynajmniej sądzę. Oczywiście poza moimi chorobami, ale jednak. Nie zdradzałam, nie nawracałam na siłę, zawsze, nawet gdy czułam się kompletnie jak wariatka z moją wiarą i widziałam że to mu przeszkadza, starałam się go usprawiedliwiać, że to dlatego, że nie ma pomocy Jezusa w tych grzechach. Prawdopodobnie nie sprawiałam wrażenia osoby o złych intencjach, w sumie nie byłam nią, jeśli nie liczyć świadomości, że pewnego dnia będę musiała go zostawić. Bo przecież to, co odwalałam panikując i dzwoniąc do niego w środku nocy z powodu męczących okropności w mojej głowie nie było moją intencją, ani koniec końców myślę winą.


To było wszystko bardzo zagmatwane i pełne problemów, to nasze bycie razem, od samego początku. A jednak kiedy nawrócił się i była ta szansa na normalne życie we dwoje, poczułam się szczęśliwa. Sądziłam, że te bolesne wspomnienia nie mają znaczenia, bo jesteśmy w końcu na Bożej drodze, takiej na której już z Jego pomocą będziemy walczyć i będzie nam lżej. Może dlatego te wszystkie wydarzenia tak mocno na mnie wpłynęły, bo otrząsnęłam się z tych złudzeń, że już nie będzie boleć. Trwałam w tym związku, choć mnie ranił i naruszał moją wiarę nie mogąc się zdecydować, czy chcę być bardziej z nim i cierpieć przez brak Boga czy na odwrót. Kompletnie się nie spodziewałam, że po tym, jak on się w końcu zwróci do Jezusa, jeszcze stanie się coś, co mnie tak zaboli. Tak, sądzę, że tu tkwi powód tego całego zamieszania ze mną w ostatnim czasie.

Nie przypuszczałam, how naive, że jeszcze będę tak cierpieć.

Ale teraz, po jakimś czasie, mam wrażenie, że dobrze się stało, że właśnie bolało aż tak bardzo, bo zrozumiałam, gdzie jest ocalenie. Jestem przyzwyczajona do płaczu, właściwie cały czas towarzyszy mi umiarkowany poziom bólu, jak nam wszystkim chyba. Może ciut większy, a może mniejszy właśnie? Ale stało się coś, czego nie mogłam ogarnąć czy przetrawić, z czym nie byłam w stanie się pogodzić, na co nie byłam gotowa i nie umiałam sobie z tym poradzić. I przechodząc przez chyba wszystkie możliwe etapy rozgoryczenia, szukając ulgi w grzechach i próbach nie czucia niczego, w końcu przyszedł ten moment, że wiedziałam, że nie dam rady już dłużej tak ciągnąć. Po prostu padałam na kolana i powiedziałam: Jezu, przecież ty patrzysz w serce i widzisz to wszystko. Ja już nie mam siły tak dalej żyć, ratuj mnie już teraz, nie czekaj ani chwilki, bo ja już nie zniosę ani chwilki.

I dla mnie to dość paradoksalne, że musiałam zabrnąć w tym bólu tak daleko, żeby zrobić to, co powinnam zrobić na samym początku. Ale też myślę, że potrzebne mi było to poczucie niemocy wobec cierpienia, żeby zrozumieć, gdzie jest moje serce i mój skarb. Myślę, że Bóg wysłuchał i uratował mnie, bo widział, że mówię szczerze, że przez ten płacz i te dni bez radości zrobiłam mu miejsce odsuwając te wszystkie bzdury, dzięki którym myślałam, że dam radę. I to kolejny, dziwaczny paradoks, że ten zły czas okazał się dobry koniec końców, bo doprowadził mnie do pewności, kto może mi jako jedyny pomóc dać radę.

Powiem wam troszkę o kostnieniu śródmiąszowym chrzęstnym, bo to szalenie ciekawe według mnie. Chrząstki to tkanki bez naczyń krwionośnych, całkowicie odżywiane przez pokrywającą je warstwę ochrzęstnej, z której składniki pokarmowe przenikają z krwi w głąb chrząstek. I kiedy taka chrząstka ma ochotę zamienić się w kość, czyli skostnieć drogą śródmiąszową, to w samym środku chrząstki na początku kilka komórek rośnie do większych rozmiarów i tyle. Natomiast na zewnątrz chrząstki wytwarza się tzw. mankiet kostny, czyli pierwotna warstwa kości, która niszczy warstwę ochrzęstnej i odcina tym samym całą chrząstkę od substancji odżywczych. I wyobraźcie sobie, że wtedy cały proces się zatrzymuje, nic więcej nie dzieje się, aż do momentu, kiedy wszystkie położone głębiej komórki chrząstki umrą z głodu. To na pewno nie jest dla nich przyjemny proces, bo w końcu umierają, ale to się dzieje w organizmie każdego dziecka, które rośnie. Nasze ciała nie mogą być delikatne jak ciała niemowląt całe nasze życie, w końcu miękkie i podatne na urazy chrząstki muszą zostać zastąpione przez mocne kości, dzięki którym dorośli będą mogli robić różne głupoty typu skoki na bungee. I to jest przykre dla tej chrząstki, że się jej pozwala umrzeć, jeśli mogę się tak wyrazić. Ale potem w tym miejscu powstaje twarda i mocna kość, która zastępuje słabe coś, co obumarło.

Tak sobie myślę, że może byłam taką chrząstką właśnie, miękką i w gruncie rzeczy nieprzydatną w dorosłym życiu. Może przez to wszystko miałam zmężnieć, dorosnąć. Może Bóg dopuścił to całe cierpienie i w pewnym sensie śmierć na mnie, żebym wyszła z tego twarda i mocna jak ta kość, zdeterminowana, żeby kochać Go i służyć ludziom mimo przeciwności. Myślę, że mogło tak być i podoba mi się ten scenariusz, bo to znaczy, że mój ból wcale nie był dziwnym bezsensownym ,,niewiadomoczym", ale że prowadził do czegoś większego, ważniejszego. I cieszy mnie ta myśl, że było w tym wszystkim coś dobrego. Jestem wdzięczna, za to co się nam zdarzyło, tak po prostu.

Może właśnie nie należy bać się prób i trudności czy łez, może nie należy uciekać od czegoś co jest dobre, choć wydaje się nie do zrobienia? Może potem wychodzi się z tego z pomocą Jezusa obronną ręką, jako życiowy Rambo, twardziel i skała? Może taki jest sens bólu w ogóle?


Nie wiem czy te moje rozważania nie idą już w stronę herezji heh. Więc może tu postawię kropkę :) Trzymajcie się i nie bójcie, jeśli jest wam w ciul źle, bo skąd wiecie, może akurat dzięki temu jeszcze będzie dobrze? Tylko się módlcie, padajcie na te kolana, naprawdę, jeśli przyjdzie jakiś ratunek, to tylko z góry.

Do jutra!


And gladly ride the waves of life :)

czwartek, 20 grudnia 2018

Dzień 24/25. O tym, co najtrudniej kochać.

Dzieńdobrywieczór, bo u mnie już wieczór, ale np. w Japonii rano, więc zapobiegawczo, z Japończykami też się witam. W razie jakby xd Nie wiem w sumie, jak dokładanie streścić to, o czym chciałabym dziś powiedzieć. Może tylko tym tytułem i już. To raczej będzie kolejny post, z którego nic nie wyniknie. Ale czuję, że w mojej opinii to jest dość ważny temat w tym wszystkim, więc chcę go podjąć, nawet jeśli pod wieloma względami wciąż jeszcze sobie z nim nie radzę.


Nie wiem w sumie, czy ta moja definicja miłości, którą skleciłam kilka postów wcześniej jest na tyle uniwersalna, by zawsze i wszędzie pasować. W moim życiu, jak każdego człowieka chyba, są rzeczy, do których miłość ogranicza się tylko do sfery uczuć. Np. kocham bardzo muzykę, naprawdę, jak niewiele rzeczy na tym świecie, dlatego, że jest po prostu piękna. Z tego samego powodu zakochałam się w Bogu, bo właściwie oniemiałam widząc jak przepięknie jest dobry. Ale wiecie, moim zdaniem Boga łatwo jest kochać. On nie jest jak my, nic nie ogranicza Jego czułości ani dobroci, naprawdę można w jednej chwili dać się Nim oczarować. Tylko, że Bóg w odróżnieniu od muzyki nie jest martwy i taka prosta, emocjonalna miłość nie powinna być tym, na czym się zatrzymujemy. Myślę, że sądząc, że moje kochanie Boga powinno polegać głównie na uczuciach, bardzo wykrzywiłam sobie Jego obraz i przy okazji swój. Skoro On jest realną osobą, skoro wierzę w Jego obecność i łaskę w całym moim życiu, powinnam właśnie stosować w tej relacji tą swoją ulubioną definicję i chcieć podjąć jakieś działanie.Ta moja miłość powinna być związana ze służbą Jemu w innych, tak by chociaż próbować być tym świętym. Skoro mamy być doskonali jak nasz Ojciec niebieski, to myślę, że właśnie tak powinno to być.Wiadomo, że nie umiemy, ale czy to nas zwalnia z wysiłku próbowania?

I to jest trudne, przynajmniej dla mnie, tak właśnie służyć, kiedy się ma w sobie ten egoizm i całą resztę padaki.

Siebie też jest trudno kochać. To znaczy, w całości. Łatwo kochać to, co daje się kochać, co jest przyjemne i miłe dla innych np. dobry humor, troskliwość. Ale kiedy przychodzą momenty łez, cierpienia, to nie wiem co robić. Swoje rany, które się widzi i czuje, które ograniczają w miłości, mi jest bardzo trudno zaakceptować i nie obarczać się za nie winą. Ciężko przyznać, że czasami we mnie jest tak mało, o wiele za mało tej dobroci i mimo to siebie kochać i widzieć w sobie wartość stworzenia Bożego.

A najtrudniej to już mi jest kochać w innych te trudności i niedomagania. Zwłaszcza jeśli dotyczą rzeczy, z którymi miałam już styczność, które ranią mnie w podobny sposób, co w przeszłości inne osoby. Mówcie co chcecie, dla mnie to jest everest umierania w sobie, patrzeć na kogoś z jego grzechami, z jego całym złem i mimo to widzieć dobro, coś do kochania. Bardzo dużo walki zawsze jest we mnie, gdy Bóg mnie stawia przed takim wyzwaniem. I czasami nie starcza mi sił, poddaję się, choć wiem, że to nie jest ,, myślenie po Bożemu" i czuję się z tym źle. Wyrzucam to sobie potem, owszem i nie chcę sobie tego wybaczać najczęściej. A i tak tchórzę i uciekam przed tą konkretną trudnością, bardzo często.

Chyba jestem takim człowiekiem, po prostu, który woli taką płytką, milusią miłość, bez łez i wymagań. Nawet jeśli by miała być nieprawdziwa, o czym wiem, nawet jeśli Bóg wyraźnie mówi do mnie przez swoje Słowo, że nie to mnie zaprowadzi do zbawienia. Zatrzymuję się i upadam, bardzo wiele razy w życiu. Wolę mówić, że kocham muzykę czy tam sztukę, inne głupoty, niż że kogoś realnego. Nie wiem, może jestem po prostu za słaba, zbyt dużo we mnie tych zadr.

Ale jednak, mimo wszystko, wiem, że to jest nie ok, że tak nie chcę żyć. Wiem o tym, że potrzebuję być,,mniej takim człowiekiem" a bardziej ,,Jego człowiekiem". Bo kurczę kocham Go, naprawdę, nawet jeśli tylko miałko i uczuciowo, to szczerze. I chcę z Nim być, wierzę, że wtedy już nie będę cierpiała, że On jest zachwycony mną taką jaką mnie stworzył i nie będzie mną rozczarowany, jak już tak wielu ludzi w moim życiu. I chcę do Niego iść, może właśnie po takiej drodze tego niełatwego kochania, po takich ciężkich decyzjach, takimi małymi śmierciami tego wygodnickiego człowieczka we mnie. Bo to wierzę, że może mnie przybliżać do Niego, jeśli On mnie wspomoże, jeśli swoją łaską mnie do tego uzdolni. A jeśli być blisko Niego równa się być szczęśliwym, to ja nie mam już więcej wątpliwości.

Teraz jest taki kolejny czas mojego uciekania i potem wyrzucania sobie tego. To nie tak, że nie potrafię przywołać w pamięci większego bólu niż zadał mi książe, bo jasne, że potrafię. Po prostu to wszystko było tak nagłe, tak niespodziewane, zwłaszcza od niego. I nawet się nie zastanowiłam, czy chcę iść tą trudniejszą drogą, tylko od razu uciekłam, żeby potem żałować i wyrzucać to sobie. Ale myślę, że Bóg tego nie chce, jemu niepotrzebne jest takie zapętlenie w wyrzutach sumienia, a właśnie życie, działanie.

I myślę, że jeżeli w mojej definicji miłości było choć trochę prawdy, to nie mam innego wyjścia, jak wybaczyć. Po pierwsze przez wzgląd na to, że skoro uważałam, że kocham naprawdę, to moim obowiązkiem, mimo wszystko jest konsekwentnie chcieć dla księcia zbawienia i nie pętać go nie wiadomo ile lat świadomością tego, że niczego nie naprawił. Po drugie, bo skoro mam próbować kochać siebie zgodnie z tym, czego chce Bóg, to muszę konsekwentnie walczyć, o to, żeby nie być w rozpaczy. A bez wybaczenia tego, już teraz wiem to na pewno, nie jestem w stanie nie płakać. Pewnie nawet i po wybaczeniu będę, nie wiem, nasze drogi raczej się rozejdą, bo jak po czymś takim żyć dalej razem, pewnie oboje będziemy wspominać i żałować, że wszystko się tak potoczyło. Ale nie będę już płakać z powodu wyrzucania sobie, że znowu okazałam się słabym, wygodnickim człowieczkiem, który mając gdzieś ewangelię odszedł, nawet nie próbując zobaczyć czegoś do kochania, pomimo tego wielkiego grzechu, który tak nas poranił. Nie chcę takiego losu dla siebie.


Ojejku, ale dużo tego wyszło...ale może i dobrze, dla mnie to są ważne słowa, mające sens. Takie których zamierzam się trzymać, na przekór sobie.

To już was nie męczę dziś dłużej. Za 4 dni przyjdzie Pan, nie ma co się smucić, trzeba się radować :) i ja też będę się radowała, z tego, że On naprawdę jest ,,Bogiem łaski i wielkiego miłosierdzia", bo dał mi to odczuć, nawet dziś i to jest dla mnie powód do prawdziwej radości.

Do jutra dzieciaki ^^ Jeśli też tak jak ja wsiadacie jutro w autobus do domu, nie zapomnijcie zabrać ze sobą uśmiechu, z nim podróżowanie jest przyjemniejsze :)




Do you love me, even with my dark side?

środa, 19 grudnia 2018

Dzień 22/23. O wybaczeniu i nawróceniu.

Cześć wam w ten zimowy poranek. U mnie za oknem wszystko pokryte śniegiem i dobrze, przyroda odpoczywa. Mam nadzieję, że wy tez odpoczywacie, jeśli czujecie, że wam to jest potrzebne. Dzisiaj bez większej przewrotności w stosunku do tytułu, chciałabym napisać co nieco o nawróceniu i wybaczeniu, o tym czym są według mnie i dlaczego są mi potrzebne. Pewnie będzie to dla was miałka bajka, ale trudno, dzisiaj znajdziecie tu tylko taką.


Gdy ktoś cię dogłębnie zrani, oczywistym jest, że musisz to wybaczyć tej osobie, aby wasza relacja mogła trwać dalej. I wiecie co, myślę, że dobrze jest sobie właśnie najpierw zdefiniować to słowo ,,wybaczenie" zanim się będzie próbowało je na sobie wymusić. Wymusić to dobre określenie, przynajmniej w moim wypadku, we mnie nigdy nie było dość litości nad innymi, żeby chcieć im sama z siebie wybaczać. Zawsze w jakiś sposób zmuszałam się do tego miłosierdzia, wbrew sobie starałam się być lepszym człowiekiem niż byłam z natury. I uważam osobiście, że to lepsza strategia niż pogodzić się z tym, że się czegoś nie potrafi wybaczyć drugiej osobie i już nie walczyć.
Więc po co definiować przebaczenie, skoro jest taka strategia przymusu i według mnie działa? Cóż, działa, ale nie zawsze. Ten czas odkąd poznałam prawdę uświadomił mi, w jakiej iluzji wyobrażeń o wybaczeniu tkwiłam. Czasami zastanowić się, czym właściwie jest przebaczenie dla mnie, to dojść do wniosku, że być może wcale nie jest ono tak bolesne i niewykonalne, jak sądziliśmy. Nie mówię, że jest łatwe, ale jest możliwe, w odróżnieniu od działania w myśl zasady przebaczyć=zapomnieć.

Nie, nie trzeba, a czasem nie można niczego zapominać. Tkwiąc w pułapce takiego myślenia o przebaczeniu bardzo się cierpi, tak jak ja cierpiałam. Częściowo też dlatego, że taka postawa, że czas pójść dalej i zapomnieć o wszystkim, deprecjonuje twój ból, stawia go z automatu w jednym rzędzie z przeżyciami, które są nieznaczące, które można wyrzucić z głowy i już o nich nie myśleć. I to jest do kwadratu bolesne, kiedy ktoś uważa, że nie cierpisz wcale tak bardzo,a ty pękasz w środku na pół. Nie chodzi o potrzebę litości, ale o to, by nie wpędzać cierpiącego człowieka w jakiś rodzaj schizofrenii, nie dawać mu do zrozumienia, że wcale nie czuje tego, co czuje. Jeśli wasi bliscy w tym momencie przeżywają coś trudnego, to nie róbcie im tak. Naprawdę, proszę was w ich imieniu.

To skoro nie zapomnieć to co w sumie zrobić? To było dla mnie problematyczne, bo to, co mi zrobiono wzbudzało we mnie okropnie wielką złość i nie widziałam innego wyjścia z tego problemu jak zapomnieć o wszystkim i już nie czuć gniewu. I paradoksalnie ta myśl rozwścieczała mnie jeszcze bardziej, bo jakim cudem mam niby zapomnieć, że moje serce zostało złamane? To było dla mnie niemożliwe, to był impas. Wtedy zaczęłam się zastanawiać nad tym, jakie są inne możliwości poza puszczeniem wszystkiego w niepamięć i przyszło mi do głowy tylko ,, nie mścić się". Ta dość banalna myśl była początkiem zmiany mojego myślenia o przebaczeniu, bo wiązała się z takim szlagierowym pomysłem o treści ,,co zrobiłby Jezus". No właśnie, to już nawet brzmi idiotycznie, ale kiedy nie wiesz co robić, każda opcja jest dla ciebie właściwie tyle samo warta. Nie ma co się porównywać z Bogiem, to jasne, On kocha człowieka mimo grzechów i to o wiele bardziej niż my siebie nawzajem. Ale analizując np. mękę Pańską zwróciłam uwagę na ciekawą rzecz: otóż Jezus mówi do łotra obok, że będzie z Nim w raju kiedy sam umiera, jest w niewyobrażalnej agonii. I nawet w takich warunkach jest w stanie mówić innym dobre słowo, niezwykła rzecz. Cierpienie nie powstrzymuje Boga przed byciem miłosiernym i to nawet wobec tych, którzy je powodują - czym innym jest wstawianie się Jezusa za swoimi oprawcami u Ojca. Więc pomyślałam, że my w analogiczny sposób musimy szukać miłosierdzia do kogoś nawet mimo bólu. I właśnie wydaje mi się, że pierwszym na co zwróciłam uwagę, był fakt tego, że bardzo mocno tkwiło we mnie pragnienie zemsty. To jest złe uczucie, jakkolwiek bardzo logiczne i ludzkie, sądzę, że niewielu ludzi jest od niego wolnym. Tylko, że skoro nie jesteśmy z tego świata, to jego logika nie powinna nas obchodzić. Oczywiście, że ten kto bardzo rani innych zasługuje na dużo ran, taki był mój sposób dedukcji. To mi się wydawało sprawiedliwe.

Tylko, że co to właściwie jest sprawiedliwość? Sprawiedliwość człowieka zawsze dochodzi do punktu, w którym musi rozłożyć ręce i powiedzieć ,,nie wiem, co robić". W odróżnieniu od Bożej, bo ją wyprzedza miłosierdzie. Bóg nie mówi Zacheuszowi ,,złodzieju" co by było po ludzku sprawiedliwe, tylko ,,chcę przyjść dziś do ciebie"co jest miłosierdziem. I tylko dzięki temu coś ma szansę drgnąć w tym małym Zacheuszu.  To jest myślę sedno sprawy, powód dla którego wybaczenie musi polegać na byciu dobrym, mimo wszystko. Po pierwsze dlatego, że Bóg nam pokazał że ból i śmierć to żadna wymówka od czynienia dobra, zwłaszcza, jeśli nie ponosisz winy za to, co ci zrobiono. Po drugie, nie mamy oświeconej ścieżki prawdy w naszych sercach, nie rozumiemy tego świata ani rzeczy, które nam się dzieją. Nawet gdy wydaje nam się, że zemsta na kimś jest uczciwa, skąd możemy to wiedzieć na pewno? Nigdy nie wiemy do końca, co jest sprawiedliwe. I  po trzecie najważniejsze. Jestem Zacheuszem, wy wszyscy też jesteście. Każdy z nas jest okropnym grzesznikiem po prostu, nie zasługującym po ludzku na nic. A Bóg i tak przychodzi z miłosierdziem, bo On chce zwyciężać zło dobrem, bo wie, że im więcej winy tym więcej potrzeba miłości. Jak w farmakologii, na większą dawkę trucizny potrzeba więcej surowicy.
Lubimy takie oazowo-uwielbieniowe piosenki typu Jezus jest Panem, ale czasem nie słuchamy ich tekstów. Jeżeli mój Pan jest tak miłosierny, że przebaczył mi wszystko, co ja odwaliłam okropnego w ciągu całego mojego życia, to kim ja jestem, żeby odmawiać miłosierdzia innym?

Wybaczyć to według mnie przestać czekać na czyjeś potknięcie i życzyć mu łez. Skończyć z przekonaniem, że jeśli mój oprawca się wykrwawi, to mi będzie lżej, bo to bzdura, nie będzie. Lżej mi będzie tylko pod krzyżem Chrystusa słuchając jak mówi do mnie ,,dziś będziesz ze mną w raju". Wybaczyć to powiedzieć komuś ,,Ok, zraniłeś mnie bardzo, ale nie chcę dla ciebie źle. Ponieważ oboje jesteśmy dziećmi Boga, obojgu nam może zostać wybaczone. Jeśli we mnie jest jakieś dobro, to pochodzi z góry, więc masz do niego prawo. Jestem gotowa ci pomóc, jakkolwiek tego ci potrzeba." I to już jest według mnie możliwe do zrobienia, bo nie wymaga od ciebie ignorowania tego, że boli. Oto nie ukrywam moich ran jak by powiedział św.Augustyn. Wszyscy dokładnie widzą, że płaczę i to bardzo, ale swoją decyzją wybieram nie szukać już zguby dla kogoś, kto mnie zgubił. Samodzielnie nie jestem w stanie tego dokonać, ale mocą łaski Bożej jak najbardziej. Dlatego to jest możliwe do zrobienia.


No to jeszcze kilka słów o tym nawróceniu, żeby trzymać się planu. Gdzieś tam w którymś poście po drodze pisałam, że nie chciałam iść na pustynię jak Jan Chrzciciel, bo bałam się usłyszeć, że mam się nawrócić, i myślę teraz, że niepotrzebnie, bo to jest bardzo konkret rada. Dużo łatwiej jest się nawrócić antyklerykałowi i wojującemu ateiście niż katolikowi, wierzcie mi, wiem z autopsji. Powodem tego jest to, że kiedy tkwisz w ogromnym grzechu i nienawiści do siebie każda cząstka ciebie potrzebuje Boga i czujesz to całą sobą. A kiedy jesteś w Kościele, tuż przy źródle, jak ci się wydaje, nie widzisz tego braku w sobie. Diabeł mydli ci oczy, mówi, że już wystarczy, już jesteś wystarczająco blisko Boga, a sama taka myśl dowodzi już tego, że tak naprawdę jesteś bardzo daleko. Może dlatego Jezus był ,,przyjacielem grzeszników i celników", bo wiedział, że oni Go potrzebują? Wszyscy Go potrzebujemy, ja Go potrzebuję naprawdę bardzo, widzę teraz jak na dłoni, że cały ten czas było mi źle, bo nie byłam przy Nim. To nie tak, że wierzący nigdy nie cierpią, bo przecież na każdego przychodzi jakiś krzyż, prędzej czy później. Ale z Bogiem to da się zrobić, da się to nosić i cieszyć się z nadziei, jaką On daje. To żaden wstyd przyznać, że się czegoś nie da rady unieść, przecież Bóg to i tak wie, jeśli to prawda. Po prostu trzeba sobie powiedzieć Jezu, potrzebuję cię w tym i w całym życiu. Jestem słaby, za słaby na świętość. Przyjdź i bądź ze mną, tylko wtedy dam radę. Sam nie, wiem bo próbowałem i nie ma opcji. I takie przyznanie się przed sobą do tego, że jeszcze dużo do zrobienia, to jest właśnie nawrócenie, którego potrzebowałam. Które mi pomogło zobaczyć coś oprócz ciągłych łez.


Na dzisiaj tyle. Nie martwcie się, jeszcze tylko kilka dni do końca :) Dbajcie dziś o siebie i módlcie się, do jutra :)



And life will always be la vie en rose

wtorek, 18 grudnia 2018

Dzień 20/21. O pytaniu bezdomnych o imię. O zasypianiu.

Hej, to znowu ja (niespodzianka!). Po dniu przerwy poświęconej na zastanawianie się nad moim życiem, chyba nareszcie wiem, co powinno być zrobione. Z tej okazji całość projektu zostanie skrócona o jakieś 4 dni i od dziś będą takie tytułu jak widzicie u góry, dwa dni naraz. Sądzę, że wystarczająco czasu już zmarnowałam. Dziś chciałabym rozwiać wszelkie wątpliwości w kwestii mojego mitycznego ,,spania" czyli powodu, dla którego ten cały blog powstał oraz powiedzieć kilka słów o pierwszych wydarzeniach, które przyczyniły się do mojej pobudki.Uważam, że to ważne, dlatego, że widzę dziś w tym niewątpliwie Bożą Opatrzność nade mną. Ok, zaczynajmy.

Nie wiem, czy to tylko moje wrażenie, czy jakiś ogólnie potwierdzony psychologiczny fakt, że stan takiego permanentnego cierpienia nie może trwać zbyt długo. Tzn. za długo, choć w sumie samo słowo ,,długo" jest już nieznośnie relatywne. Bo ile to jest długo? Tydzień, dwa, a może rok? Tak czy inaczej, ja nie mogłam sobie pozwolić na takie stałe cierpienie przez dłuższy czas, przynajmniej tak uważałam, bo moje rozpaczanie szybko skończyłoby się wyrzuceniem ze studiów, a miałam w sobie jakiś ogromny bunt przed tym. Nie żeby zależało mi na mojej edukacji bardziej niż dotąd, po prostu byłam zła na siebie, że te wydarzenia bolą mnie tak bardzo i nie chciałam się zgodzić na to,żeby mój smutek mnie paraliżował. A jednocześnie czułam się jak sparaliżowana, bardzo dziwne uczucie. I po ok. dwóch tygodniach takiego ciągłego płakania, braku skupienia i odsuwania się od wszystkich moich bliskich powiedziałam sobie, że czas coś zmienić. To trochę tak, jakbym próbowała złamanej nodze powiedzieć, żeby nie bolała, ale ja uparłam się, że mogę nad sobą zapanować. Że jestem w stanie wyrzucić to z mojej głowy, normalnie funkcjonować i jakoś ciągnąć te studia, ignorując fakt, że czuję się bardzo źle. Właściwie kilka lat temu będąc w takim stanie nie dawałam rady wychodzić z domu i rozmawiać z ludźmi. Nie wiem czy kiedykolwiek byliście w takiej sytuacji, ale ja teraz po tym wszystkim mogę wam dać jedną cenną radę: nie ignorujcie swoich uczuć, bo to się kończy źle po prostu. Zwłaszcza smutku, nie próbujcie sobie mówić, że jest ok, że wcale nie masz ochoty robić sobie krzywdy, że inni ludzie na ciebie patrzą i musisz robić dobrą minę do złej gry. Nie, inni to inni, nie czują tego co ty. Jeśli masz ochotę płakać, to płacz, bo inaczej kończysz tak jak ja.

Czyli jak właściwie? Ano śpiąc. Zaczęłam zasypiać równocześnie z nawarstwianiem się ilości nauki przed kolejnymi kolokwiami i to był bardzo dziwny stan. Nie miałam pojęcia jak poczuć się lepiej, a odmawiałam czucia się źle. Więc zaczęłam wpadać w jakiś rodzaj otępienia, w którym nie czułam nic lub prawie nic. Nie mam zbyt dokładnych wspomnień z tamtego czasu, myślę, że to właśnie dlatego, że nasze wspomnienia w jakiś sposób są zawsze powiązane z emocjami, a tu bum, kompletny brak emocji, często nawet innych odczuć w ogóle . Nie wiedziałam czy coś mnie cieszy czy stresuje, czy chce mi się spać czy jeść. No, z tym jedzeniem to zły przykład, czułam głód ale nie zawsze potrafiłam jeść. Po prostu. Gdy nie uczyłam się lub nie byłam na uczelni leżałam na łóżku i gapiłam się w punkt na suficie, nie mam pojęcia jak długo ani o czym wtedy myślałam. Pytana, jak się czuję, nigdy nie wiedziałam co odpowiedzieć, wzruszałam ramionami. W tamtym czasie przestałam się modlić.

Oczywiście, takie stany nie mogły trwać długo, zwykle maksymalnie kilka dni, jednak każde chwilowe ,,przebudzenie" miało miejsce z powodu bardzo złych emocji, jakby cała moja umiejętność bycia szczęśliwą zniknęła. Uczucia wracały, ale głównie rozpacz i gniew i to tylko na krótką chwilę. Budziłam się z otępienia, po to, żeby znów wyzywać księcia, kłócić się z rodziną, albo żeby siedzieć i płakać żałując, że nie zabiłam się kiedy nikt by tego nie zauważył. Króciutko, dosłownie dzień, bo znów nie byłam w stanie udźwignąć tego typu emocji. I znów autopilot, zero uczuć nie wiadomo na ile. Te powroty do świadomości traktowałam jako jakieś zakłócenia, zawsze będąc w ich trakcie chciałam jak najszybciej znów zasnąć. Byłam sama sobą przerażona, tym, że nie jem, tym, że nie umiem opanować swoich myśli np.o zdradzie, o samobójstwie. Wolałam nie wiedzieć, że je mam.

I to mi zajęło dość długą chwilę, zrozumieć, że to ten sen jest źródłem problemu, że tłumię emocje, które nie powinny być tłumione i przez to nic nie ulega poprawie. Kiedy to sobie uświadomiłam, to była taka pierwsza dłużej trwająca pobudka. Szłam akurat na Mszę wieczorną, często to robiłam, nie wiem w sumie z jakiego powodu, skoro Słowo Boże przyprawiało mnie tylko o histerię, a Boga uważałam za wyrodnego sadystę, który już porobił ze św.Piotrem zakłady, ile jeszcze wytrzymam. Przed kościołem byli żebrający ludzie, przed tym kościołem zawsze są i zawsze klęczą z wyrazem bólu na twarzy i wyciągniętymi rękami. Nie wiem w sumie dlaczego, ale dziś pomyślałam sobie patrząc w twarz jednego z nich, że niepotrzebnie się trudzi, ludzie to szuje i i tak nikt nie okaże mu żadnego współczucia. Po Mszy siedziałam w ławce nie wiedząc, co właściwie chcę zrobić, aż w końcu wstałam, żeby wyjść. I przed kościołem zauważyłam takiego księdza Pawła z tej parafii stojącego przed tym bezdomnym na którego wcześniej patrzyłam, pytającego go jak ma na imię. To była zagadkowa chwila dla mnie. Właśnie przed sobą na właśnie oczy widziałam dowód na to, że nie miałam racji, ktoś okazał temu biedakowi jednak współczucie. Niby zapytać o imię to mało, ale według mnie chyba jednak dużo, dla kogoś kto z biedy klęczy codziennie przed kościołem, kogo mijają tłumy ludzi jak anonimowy, nieożywiony element krajobrazu. Może pierwszy raz odkąd stał się biedny usłyszał takie pytanie. Ja na jego miejscu nie uważałabym tego za nic.

Sama nie wiem, jak to się wtedy stało, że ta chwila w jakiś sposób wzruszyła mnie. To mi nie dawało tego wieczora spokoju. Pomyślałam, że to być może wcale nie tak dobrze, że śpię, że może mam coś do zrobienia, może ktoś mnie potrzebuje. Oczywiście, zaraz za tą myślą pojawił się protest, że gdzieś to mam, że tak bardzo cierpię, że aż muszę spać, że nic dla nikogo nie będę robiła. I wtedy pojawiła się ta cudowna myśl, teraz jestem pewna, że to był sam Duch Święty mówiący wtedy do mnie, że może to jest sposób właśnie. Może właśnie robiąc coś dobrego dla kogoś będę w stanie przestać płakać i nie będę musiała już spać. Może tak się właśnie obudzę na dobre?

I to była prawda. Owszem udało mi się obudzić tylko dzięki łasce Bożej i Jego Słowu, ale tak na samym początku to dzięki pomaganiu drugiej osobie byłam w stanie nie płakać i nie spać jednocześnie. Wtedy to był pierwszy taki moment, takiej autentycznej radości od długiego czasu. I to naprawdę było jak deszcz na pustyni.

Księże Pawle, pewnie ksiądz tego nie przeczyta, ale bardzo dziękuję. Serio.

No dobrze, to już chyba napisałam wszystko, co chciałam dziś. W takim razie do jutra, trzymajcie się :)



Nawet to, czego nie mam komu dać, zawsze jest komuś potrzebne

poniedziałek, 17 grudnia 2018

Dzień 19. O tym, że dzisiaj jest dobry dzień na myślenie

...i układanie sobie spraw w głowie. Pewne rzeczy nabrały dla większej niż do tej pory jasności i sądzę, że powinnam wykorzystać ten czas na uporządkowanie pewnych kwestii i podejmowanie jakichś decyzji. Dlatego dzisiaj posta nie będzie.Wybaczcie mi, mam nadzieję, że niczyj świat się dzisiaj nie zawali bez paru słów ode mnie.

Trzymajcie się ciepło, do jutra.



Wszystko nadal w tobie jest