Przypadł mi w życiu pewien zaszczyt bycia człowiekiem permanentnie nieszczęśliwym. Przyczyny tego stanu bez większych skutków od lat szukam w sobie, i bez względu na fakt, czy brak radości jest u mnie wynikiem działań innych ludzi czy mojej własnej nieumiejętności bycia szczęśliwym, sytuacja dla mnie pozostaje identyczna. Gdybym z jakiegoś powodu miała się kiedyś zamienić w najlepiej opisującą mnie część świata nieożywionego, z pewnością stałabym się po prostu strużką łez. I tak jest zawsze, odkąd pamiętam, walczę ze wszystkimi możliwymi rodzajami rozpaczy. Nie twierdzę, że w moim życiu nie ma w ogóle dobra, oczywiście że jest go mnóstwo. Może po prostu nie umiałam go nigdy dostrzec. Może zło było jednak za duże.
I takie życie jest bardzo samotne, kto kiedykolwiek został zraniony ten wie, wtedy jest się jak przerażony zwierzak w klatce, ludzie przestają budzić w tobie zaufanie.W takim momencie nad konkretną osobą wisi bardzo duża pokusa zatrzymania cierpienia poprzez czyjąś uwagę. Nie mówię, że to zawsze źle, często zainteresowanie innych bardzo pomaga. Ale kiedy taki stan jest stały, kiedy rzadko kiedy w ogóle się uśmiechasz, bardzo łatwo wpaść w pułapkę takiego myślenia, że inni ludzie są szczęśliwi, bo nie są samotni. Może to i racja, wtedy kiedy powodem twoich łez jest samotność. W innym przypadku, nie. Tobie to po prostu nie wystarczy.
Wiem o czym mówię, bo przez pewien czas mojego życia bycie samym ze sobą napawało mnie wręcz grozą. Oznaczało po prostu bycie z kimś, kto nie lubię, nie akceptuję, w kim szukam przyczyny wszystkich swoich nieszczęść. Oznaczało to też potrzebę zmierzenia się ze swoimi problemami , od których wolałam uciekać i brak uwagi ze strony innych, którą, przez pewien czas uważałam za synonim szczęścia. I niestety, sądzę teraz, że to był właśnie ciągle jeszcze taki czas w tym moim życiu w chwili, w której pojawił się książe. Na swoje i moje nieszczęście będąc człowiekiem równie, a może nawet jeszcze bardziej poranionym niż ja. To był już ten moment, w którym zaczęliśmy budować mur złudzeń wokół siebie, zamiast od początku zmierzyć się z prawdą. Do tego jeszcze wrócę.
Musicie coś zrozumieć, żeby wiedzieć o czym mówię. To nie jest tak, że gdy ktoś bardzo cierpi, nie nadaje się do kochania. Różnie bywa naprawdę, najczęściej bardzo jest wtedy potrzebna czyjaś miłość, ale odpowiedzialna, taka, która nie ucieka przed trudnościami, nie chowa się za gładkimi słówkami. Taki człowiek, który jest w bólu przypomina sitko, do którego wlewa się ,,wodę" uczuć. Normalnie powinna tam zostać w kimś w środku, w jego sercu a potem stamtąd zostać ,,rozlana" dalej, dla innych ludzi. Ale kiedy jesteś poraniony, podziurawiony to wszystko ucieka z ciebie, każda ilość wypływa, a ty potrzebujesz ciągle więcej nakładając na twoich bliskich presję, której oni nie mogą udźwignąć. I nadal jesteś sam, jak palec, nie czujesz niczyjej miłości wokół siebie. Nic, nikt nie wystarcza, bo wszystko tracisz przez to, że cierpisz. I tylko z każdym dniem zapadasz się głębiej w myśl, że już nigdy nie będzie ok, nie zasługujesz na ,,ok".
Teraz, gdy właściwie nie zostało chyba nic do uratowania między królewną a księciem, z perspektywy czasu myślę, że jestem w stanie przyznać, że to nie był dobry czas na związek. Oboje nie akceptowaliśmy siebie ani swojego życia, nie byliśmy szczęśliwi. To przez pewien czas się zgrywało, pocieszaliśmy się w cierpieniu, ale w końcu ten cały ,,brud" wewnętrzny wyszedł na jaw, a wraz z nim prawda, którą oboje odrzucaliśmy w sobie.
Jaka prawda?
Taka, że czasem ból jest potrzebny, nie jest zły. To szczególnie ciężko zaakceptować komuś, kto dużo cierpiał, ale teraz jestem już tego pewna. Czasem zgodzić się, żeby bolało, to zgodzić się, żeby zaczęło się zmieniać na lepsze. Ale najpierw po prostu musi boleć. I nie można od tego uciec w czyjeś ramiona, nie można w cudzej miłości i uwadze, nawet najszczerszej, znaleźć lekarstwa na to, co całe życie zżera cię od środka. Trzeba po prostu zajrzeć w siebie i znaleźć to co może pomóc, zamiast obciążać drugą osobę winą za to, że nie jest się dość szczęśliwym. Nawet jeśli to bardzo boli.
I nie ma innego wyjścia niestety. Inaczej w kółko tylko próbuje się nabrać wody w sitko coraz bardziej denerwując się, że to niemożliwe. Wiem, bo to właśnie próbowałam zrobić. Jestem sitkiem, co z tego, że zakochanym. Dno jest wciąż dziurawe, żadna ilość czyjejś miłości nie będzie wystarczająca, dopóki się nie załata dna.
Kto zna choć podstawy diagnostyki, ten wam powie, że w większości przypadków rokowanie nie zależy od wielkości czy ilości urazów, a od stanu ogólnego pacjenta. Innymi słowy, młody zdrowy zwierzak prędzej będzie w stanie przeżyć 5 ran kłutych nożem, niż jakiś stary, cukrzycowy z anemią gdy zdarzy mu się jedno, wystarczająco groźne skaleczenie. Jeżeli moje serce było w złym stanie ogólnym to nie mogło pomóc uczucie, niezależnie od dawki. A nawet mała ranka zadana przez kogoś mogła zabić, bo cały organizm był po prostu za słaby, by to znieść.
I teraz po tym wszystkim myślę, że może dobrze się stało, że już nie ma czego zbierać z naszej miłości. Widzę wyraźniej niż przedtem, jak bardzo pilnie potrzebuję zacząć leczyć się ze swoich ran.
Koniec bajki na dziś. Stay happy, if you can.
And now she sleeps with one eye open - that's the price, she pays.