czwartek, 29 listopada 2018

Dzień 1. O Bogu i o mnie.

Ateistów uprasza się o zaprzestanie czytania w tym momencie. Byłam ateistką naprawdę szmat czasu i u mnie to polegało głównie na nienawiści do Kościoła, księży, (o ironio) Boga i wszystkich, którzy ośmielali się twierdzić że kosmiczny dziadek mnie kocha. Mam po prostu podstawy sądzić, że ten post przyprawi cię o solidny ból duszy.
Bo w sumie Bóg cię kocha to dalej takie dość triggerujące mnie hasło. Mimo świadomości, brak akceptacji tego faktu. Ale osoby z problemami dotyczącymi samoakceptacji myślę, że mogłyby przyznać mi rację, że czasem zdecydowanie łatwiej przyjąć od kogoś pogardę niż miłość. Pogarda nie ingeruje tak głęboko w ciebie, nie sugeruje w bezczelny sposób, że twoje dobro może mieć dla kogoś znaczenie. Jest dużo prostsza, niemal naturalniejsza. Zawsze uważałam, że wierzący praktykujący dzielą się na tych, którzy spotkali najpierw Boga i tych, co spotkali najpierw diabła. I może to tylko cudze chwalicie swego nie znacie z mojej strony, ale będąc przedstawicielem drugiej kategorii, zawsze uważałam, że tym z pierwszej jest łatwiej. Oni są w stanie szybciej uwierzyć w bożą miłość. To nie tak, że nie mają żadnych ran, każdy je ma. Po prostu ich nie są na tyle głębokie by zaczęli kwestionować istnienie miłości samej w sobie. Mi się już to chyba zdarza zbyt często.

Miłość kojarzy mi się z dobrem i słusznie, przecież nim jest. Ale teraz sądzę już chyba, że miłość Boga tak bardzo mi nie pasowała, bo zawsze pozostawiała miejsce dla wolnej woli innych ludzi, a w konsekwencji miejsce na rany. Miewam taką tendencję do mówienia ,,Boże, jak mogłeś?" zawsze wtedy kiedy coś mnie zrani. Ciężko jest dostrzec miłość tam, gdzie ktoś ci sprawia ból, bo przez sam fakt czucia się potwornie czasem nie można racjonalnie myśleć. Dopiero po jakimś czasie pojawia się myśl ,,A co jeśli to nie On? Jeśli to tylko czyjaś wolna wola?". Jasne, nie zaprzeczam temu, że niektóre rzeczy przychodzą z góry, bez naszego udziału. Ale u mnie przynajmniej 99,9% wypadków kiedy cierpię to konsekwencja moich własnych działań.

Przez lata byłam człowiekiem na zasadzie luzik: luzik to luzik tamto, Bóg też wrzuci na luzik i wszystko wolno. I z czasem, zło zaczęło dobierać się do mnie,tak że naprawdę już nie widziałam sensu w swoim życiu i nie radziłam sobie już z bólem. Potem jest stały schemat, miłosierdzie ludzi, uświadomienie sobie jak się żyło, skrucha, nawrócenie. Wtedy antyklerykał i ateista się nawraca i od tego momentu już często uważa, że robota odwalona, znów można popaść w luzik, tym razem aprobowany przez Boga. Niby wiesz, że Bóg cię kocha i to wymaga działania żeby odpowiadać na Jego miłość, niby słyszysz, że rekolekcje i msze to za mało, ale co z tego? Po wyjściu z piekła człowiek naprawdę całuje ziemię pod stopami i nie sądzi, że jeszcze cokolwiek jest do zrobienia, skoro to co, tak straszne już się skończyło. I to był mój błąd, nie pomyślenie o tym, że tak naprawdę bycie ok katolikiem jest gorsze niż nie bycie nim wcale. Bóg mówi, że jeśli jesteś letni, to chce cię wyrzygać i to dosłowny cytat z Pisma. Dlaczego? Myślę, że dlatego, że gdy jesteś lodowaty, tak naprawdę w sercu czujesz ogromną potrzebę szczęścia, odmiany od swojego bólu. Gdy jesteś taki ok, letni, nie widzisz tego, że potrzeba ci nawrócenia, nie czujesz, jakby było coś do zrobienia. Czujesz, że zrobiłeś już wystarczająco i to jest ta najgorsza pułapka, bo przestajesz zabiegać o więcej. A uwierzcie mi, nigdy nie ma w tobie dość, nigdy. Nie ma takiego człowieka, który ma w sobie tyle wiary by poradzić sobie dokładnie ze wszystkim, prędzej czy później na każdego przychodzi coś, czemu nie jest w stanie podołać. Dlatego zatrzymać się w drodze, przestać walczyć o więcej łaski to już przegrać.

Zaraz zaraz, to znaczy, że tym którzy wierzą są posyłane coraz gorsze trudności, tak, żeby człowiek za każdym razem nie był przygotowany i nie mógł sobie poradzić? No tak.
I to jest ta Boża miłość w tym fakcie? Na to wygląda.
Jakim cudem?

To jest trudne pytanie, takie na które nie mam odpowiedzi. Sama jestem aktualnie w punkcie, kiedy wydawało mi się, że jest ok, tymczasem przyszła burza i wywaliło mi wszystkie moje założenia do góry nogami. Nie muszę sobie uświadamiać, że za bardzo cierpię, żeby widzieć cokolwiek oprócz cierpienia, naprawdę czuję to bardzo wyraźnie. Ale czy ta świadomość w czymkolwiek pomaga? Niezbyt, płacze się tak samo, dokładnie tak samo się pyta ,,Gdzie ty byłeś Boże?". I po raz nie wiem który znalazłam się w sytuacji, kiedy wściekam się na Boga i zastanawiam się czy w ogóle w Niego wierzę. Bo trudno jest zaakceptować fakt że się uważa, że wierzy, podczas kiedy, gdy dzieją się trudne rzeczy w życiu człowiek po prostu tonie. To jaka jest ta wiara? Jest w ogóle?
A jednak chyba fakt bycia z kategorii tych którzy najpierw przeszli przez dużo zła daje mi pewną przewagę. Jest nią wiedza, że za furtką z drugiej strony jest coś czego nigdy więcej nie chcę w swoim życiu i że alternatywą dla Boga jest wszystko oprócz szczęścia.
No w sumie trochę jestem teraz groteskowa mówiąc o szczęściu, jeśli płaczę co noc tak długo, że nie pamiętam kiedy zasypiam. To prawda, nie jestem teraz szczęśliwa. Ale mam taką pewność, że dzięki wierze tacy bardzo poranieni ludzie jak ja są w stanie żyć pośród innych ludzi, którzy nie przejmują się ich uczuciami. Mam takie poczucie że coś mnie prowadzi i chroni od zła ilekroć sama się pogubię w tym co dobre a co złe. I mogę dostać przebaczenie, coś co rzadko można dostać w tym świecie od kogokolwiek. I coś co jest bardzo potrzebne komuś kto sam sobie nierzadko nie potrafi niczego wybaczać.

Więc nie wiem czy wierzę w Boga. Nie wiem czy czuję Jego miłość i opiekę nade mną. Wiem że zmaściłam, przestałam się starać i przez to osłabłam, tak, że teraz gdy bardzo jej potrzebuję, nie wiem gdzie ta cała wiara się podziała.
Ale chyba zostanę z Bogiem. Dlatego że po prostu nie wiem co robić. Nie mam pojęcia jak naprawić swoje życie i znów uwierzyć w to, że On mnie kocha. A podobno jest wszechwiedzący, więc powinien chyba mieć pomysł na takie coś, co nie wiadomo jak poskładać do kupy. Może akurat to coś da.
Chyba i tak nie pozostaje mi nic innego, oprócz nadziei że tak będzie. Brak nadziei jest zawsze najgorszy, dużo gorszy od cierpienia.

Taki bez sensu wyszedł ten post, całkiem bez puenty. I może dobrze, może taki miał być, po prostu potrzebowałam to wyrzucić z siebie bez ładu i składu.
Nieważne, już koniec. Do jutra.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz