Cześć po raz ostatni :) Dziś nadszedł czas na kilka słów prawdy o bohaterach opowiadanych przeze mnie bajek. Tak na koniec, jeśli to miałoby dla kogoś znaczenie.
Może będę mówić tak liczbowo, żeby się wydawało bardziej konkretnie.
Mam na imię Julia, za tydzień są moje 21 urodziny. Studiuję weterynarię, jestem na pierwszym roku, mieszkam w Olsztynie. Od 13. roku życia mocuję się z różnymi problemami ze samą sobą, od ok. 16. z okresowo powracającymi zaburzeniami odżywiania, głównie głodówkami i napadami bulimicznymi. Od mniej więcej 5 lat na poważnie w Kościele, szukam Boga Żywego. Większość tego czasu spędzone w różnych wspólnotach katolickich.
Księcia, tego mojego ulubionego niewierzącego ziomeczka, poznałam prawie 2 lata temu, po trzech miesiącach zostaliśmy parą, po roku rozstaliśmy się z powodu problemów czystością i różnic światopoglądowych m.in. w sprawie małżeństwa. Wróciliśmy do siebie, po jego nawróceniu, żeby już razem szukać Jezusa.
Miesiąc i 17 dni temu dowiedziałam się, że książe jest uzależniony od narkotyków i używał ich od początku trwania naszego związku. Myślę, że sumując, ok.2 tygodnie tego czasu spędziliśmy w całkowitej ciszy względem siebie. Pięć dni z rzędu ofiarowywałam Komunię Świętą z prośbą o światło Ducha Świętego i pomoc w decyzji, kolejne cztery w intencji końca tego całego cierpienia. Ok. tydzień nie jadłam, nie spałam większość tego czasu. Miałam po drodze wydaje mi się 9 kolokwiów ogółem, 8 udało się przejść z pozytywnym wynikiem. 11 godzin i 25 minut jechałam do domu i żeby się z nim spotkać, nie jestem w stanie określić, jaka część tego czasu minęła mi na modlitwie. 48 minut rozmawialiśmy od pierwszego ,,cześć". Nie mam pojęcia, jak długo potem.
Zdecydowałam w imię Jezusa Chrystusa wybaczyć mu wszystkie oszustwa i dać nam jeszcze jedną szansę, żeby zacząć wszystko od nowa, jakoś naprawić to, co nie wyszło. Nie wiem czy to dobra decyzja, czas pokaże. Wiem, że książe jest od ponad dwóch miesięcy czysty, zaczął terapię uzależnień, ma wolę, żeby być trzeźwy i zdrowy. Wierzę, że Bóg mu pomoże to osiągnąć, jak również pokieruje moim życiem i naszym związkiem, jeśli ostatecznie przetrwa on tą próbę.
Został 1 dzień do wigilii. Jezus żył 33 lata, zanim wykonał to największe dzieło wybaczenia umierając zamiast mnie na krzyżu. O tym wszyscy wiedzą, ale to też są liczby.
Zamierzam, jak Bóg da studiować jeszcze 5 lat i cały ten czas, jak również resztę mojego życia spędzić pod tym krzyżem, starając się robić to, co jest miłosierdziem i dobrem, względem innych i mnie samej. Myślę, że pierwszą z tych rzeczy będzie zaczęcie leczenia i zakończenie raz na zawsze moich ,,jedzeniowych" problemów. A potem, czas pokaże.
Na tym blogu ostatecznie znalazło się 26 wpisów z 29 zaplanowanych, właściwie to 24, nie licząc pierwszego i ostatniego, które są pozbawione numerów. Ostateczny cel tej pisaniny został osiągnięty, śpiąca królewna obudziła się, częściowo dzięki temu pisaniu, ale głównie dzięki mega wielkiej dawce Bożego miłosierdzia jakiej dostąpiła. Czas skończyć płakanie, a zacząć cieszenie się tym, że się udało :)
Wszystkim osobom, które były tu ze mną, a także realnie przy mnie oraz wspierały mnie słowami i modlitwą chciałabym powiedzieć po prostu dzięki, że was mam. Niech Pan rozpromieni nad wami swoje oblicze.
I to już naprawdę koniec, jeśli Bóg pozwoli, teraz żyjmy długo i szczęśliwie, bo z Nim, to jak inaczej? :) Trzymajcie się, buźka :*
Hej wam, witam się z wami już z domu, to już przedostatni post, jutro jeszcze tylko napiszę kilka słów zakończenia, jak to lubię mówić ,,dla całości sprawy". Dziś nie będzie długich wywodów, powiem tylko jak ta cała pisanina wpłynęła na mnie, co dzięki niej sobie uświadomiłam. Nie zabiorę wam dużo czasu, słowo.
Ten blog powstał w mojej metaforycznej fazie REM, kiedy ,,spałam" dość mocno i byłam zdecydowana, żeby ten stan przerwać i jakoś wrócić do życia i normalnego czucia emocji. Potrzebowałam też jakiegoś sposobu, żeby uporać się z tym dość trudnymi dla mnie wydarzeniami i podjąć jakieś decyzje w sprawie mojego związku z księciem w przyszłości. Moim pomysłem było cofnięcie się do samego początku tej znajomości z perspektywy rzeczy, które wywierały na mnie największe emocjonalne wrażenie i konsekwentne opisywanie wydarzeń z mojej perspektywy skupiając się na uczuciach i refleksjach, tak, by przez to wywoływać w sobie wspomnienia i te emocje właśnie. Myślę, że ta metoda okazała się połowicznie dobra pod kątem osiągnięcia wyżej wymienionych celów, ponowne czucie i ,,pobudka" nastąpiły, gorzej natomiast w warstwie decyzji. Nie mniej jednak jestem zadowolona, że podjęłam tę ,,drogę do tyłu" wsłuchując się w siebie. To mi pozwoliło uświadomić sobie wiele rzeczy, które w sobie zagłuszałam, a także sprecyzować jak to dokładnie było z tą moją wiarą i relacją do Boga.
I mimo, że nie udało mi się zdecydować, co dalej ze mną i z księciem, nie uważam już tego za jakiś naglący priorytet tak jak na początku. Te trudne chwile pomogły mi uświadomić, że tym, co ma dla mnie znaczenie jest bycie z Bogiem i Jego bliskość. One są w stanie zapewnić mi nadzieję w takich ciężkich momentach, ochronić mnie przed rozpaczą. Wierzę, że Bóg jest na tyle dobry, że robi to zawsze, ilekroć ktoś szczerze potrzebujący woła Go w ciężkim doświadczeniu.
Koniec końców, okazało się, że szustak miał rację w komentarzu do ewangelii o domach na skale i piasku. Faktycznie to jest tak, że ta przebrzydła burza nie przechodzi bez echa nad domem na skale, że nawet jak ta ewangelia jest w jakimś stopniu w twoim życiu, to są takie wydarzenia, które mogą ci połamać wszelką wiarę w Boże miłosierdzie. I wydaje się, jakbyś właśnie był tym domem na piasku, bo wszystko ci się wali, ale tak naprawdę wali się tylko to, co było w jakiś sposób zbudowane na konsekwencji grzechu, to, co jest z Boga mocno trzyma cię razem i nie pozwala ci odlecieć. Ważne jest tylko, żeby się uchwycić właśnie tego, co mocne, wołać, że się potrzebuje być uratowanym, a nie udawać że jest ok i że można jakoś to wszystko ogarnąć. Budowanie na piasku, to jest właśnie takie myślenie na zasadzie ,,nie ważne na czym, ja to zbuduję tak silnie i tak to ogarnę, że się nie rozleci". I wszystko pięknie ładnie, do czasu burzy. Ale szustak miał naprawdę rację kurczę, że można przeżyć i można dać radę, jeśli się człowiek uczepi jak ten rzep Pana. Może wszystko wyleci w powietrze, ale tobie nic nie będzie.
W sumie done, chyba to wszystkie wnioski płynące dla mnie z tego czasu. Miłego dnia wam życzę, pełnego radości z bliskich narodzin tego naszego ,,majstra" który daję takie fundamenty, że można się oprzeć wszystkiemu na tym świecie :)
Cześciu. Powoli dopływamy do mety, super, nieprawdaż? Mam nadzieję, że wszystko ok u was, albo przynajmniej coraz lepiej, jak u mnie. Dziś chciałam wam powiedzieć co nieco o momencie, w którym właśnie zaczęło być lepiej i jak uważam, to może się skończyć dla mnie. Powiem wam, co uważam, że jest dobre w tym wszystkim. A wy, jeśli was to ciekawi, zostańcie i posłuchajcie.
Dziwnie się trochę czuję, myśląc teraz o tym całym związku moim i księcia i o tych wydarzeniach, które go rozwaliły. Czy może rozleciał się już wcześniej, tylko temperatura pośmiertnie wzrosła? Sama już nie wiem. Wiem, że nigdy nie wątpiłam w uczucia księcia.To w sumie może teraz dziwnie brzmi, zwłaszcza dla osób, które mnie znają i wiedzą co mówiłam. Ale prawda jest taka, że w głębi serca nigdy się nie wahałam w tej kwestii, że zawsze mi jest wierny, zawsze będzie chciał ze mną być, obojętnie co odwalę, zawsze zdecyduje się na mnie, bo mnie kocha i już, it's simple as that. Nawet kiedy było między nami bardzo krucho, tak naprawdę zawsze byłam jego pewna, wiedziałam, że jeśli się nie pogodzimy, to z mojej woli, bo on nie odpuści, pójdzie za mną na koniec świata, jeśli o to poproszę. I mimo tego, cały czas aż do jego nawrócenia nie brałam go na poważnie. To było okrutne z mojej strony, widzieć to, że on to wszystko robi na serio i gdzieś tam z tyłu głowy wiedzieć, że nic z tego nie będzie, teraz to rozumiem. Nie wiem czy to mnie usprawiedliwia, że chyba podświadomie chciałam go uszczęśliwić, tak długo jak był ze mną. Chyba nie dawałam większych powodów do nie brania mnie na poważnie, tak przynajmniej sądzę. Oczywiście poza moimi chorobami, ale jednak. Nie zdradzałam, nie nawracałam na siłę, zawsze, nawet gdy czułam się kompletnie jak wariatka z moją wiarą i widziałam że to mu przeszkadza, starałam się go usprawiedliwiać, że to dlatego, że nie ma pomocy Jezusa w tych grzechach. Prawdopodobnie nie sprawiałam wrażenia osoby o złych intencjach, w sumie nie byłam nią, jeśli nie liczyć świadomości, że pewnego dnia będę musiała go zostawić. Bo przecież to, co odwalałam panikując i dzwoniąc do niego w środku nocy z powodu męczących okropności w mojej głowie nie było moją intencją, ani koniec końców myślę winą.
To było wszystko bardzo zagmatwane i pełne problemów, to nasze bycie razem, od samego początku. A jednak kiedy nawrócił się i była ta szansa na normalne życie we dwoje, poczułam się szczęśliwa. Sądziłam, że te bolesne wspomnienia nie mają znaczenia, bo jesteśmy w końcu na Bożej drodze, takiej na której już z Jego pomocą będziemy walczyć i będzie nam lżej. Może dlatego te wszystkie wydarzenia tak mocno na mnie wpłynęły, bo otrząsnęłam się z tych złudzeń, że już nie będzie boleć. Trwałam w tym związku, choć mnie ranił i naruszał moją wiarę nie mogąc się zdecydować, czy chcę być bardziej z nim i cierpieć przez brak Boga czy na odwrót. Kompletnie się nie spodziewałam, że po tym, jak on się w końcu zwróci do Jezusa, jeszcze stanie się coś, co mnie tak zaboli. Tak, sądzę, że tu tkwi powód tego całego zamieszania ze mną w ostatnim czasie.
Nie przypuszczałam, how naive, że jeszcze będę tak cierpieć.
Ale teraz, po jakimś czasie, mam wrażenie, że dobrze się stało, że właśnie bolało aż tak bardzo, bo zrozumiałam, gdzie jest ocalenie. Jestem przyzwyczajona do płaczu, właściwie cały czas towarzyszy mi umiarkowany poziom bólu, jak nam wszystkim chyba. Może ciut większy, a może mniejszy właśnie? Ale stało się coś, czego nie mogłam ogarnąć czy przetrawić, z czym nie byłam w stanie się pogodzić, na co nie byłam gotowa i nie umiałam sobie z tym poradzić. I przechodząc przez chyba wszystkie możliwe etapy rozgoryczenia, szukając ulgi w grzechach i próbach nie czucia niczego, w końcu przyszedł ten moment, że wiedziałam, że nie dam rady już dłużej tak ciągnąć. Po prostu padałam na kolana i powiedziałam: Jezu, przecież ty patrzysz w serce i widzisz to wszystko. Ja już nie mam siły tak dalej żyć, ratuj mnie już teraz, nie czekaj ani chwilki, bo ja już nie zniosę ani chwilki.
I dla mnie to dość paradoksalne, że musiałam zabrnąć w tym bólu tak daleko, żeby zrobić to, co powinnam zrobić na samym początku. Ale też myślę, że potrzebne mi było to poczucie niemocy wobec cierpienia, żeby zrozumieć, gdzie jest moje serce i mój skarb. Myślę, że Bóg wysłuchał i uratował mnie, bo widział, że mówię szczerze, że przez ten płacz i te dni bez radości zrobiłam mu miejsce odsuwając te wszystkie bzdury, dzięki którym myślałam, że dam radę. I to kolejny, dziwaczny paradoks, że ten zły czas okazał się dobry koniec końców, bo doprowadził mnie do pewności, kto może mi jako jedyny pomóc dać radę.
Powiem wam troszkę o kostnieniu śródmiąszowym chrzęstnym, bo to szalenie ciekawe według mnie. Chrząstki to tkanki bez naczyń krwionośnych, całkowicie odżywiane przez pokrywającą je warstwę ochrzęstnej, z której składniki pokarmowe przenikają z krwi w głąb chrząstek. I kiedy taka chrząstka ma ochotę zamienić się w kość, czyli skostnieć drogą śródmiąszową, to w samym środku chrząstki na początku kilka komórek rośnie do większych rozmiarów i tyle. Natomiast na zewnątrz chrząstki wytwarza się tzw. mankiet kostny, czyli pierwotna warstwa kości, która niszczy warstwę ochrzęstnej i odcina tym samym całą chrząstkę od substancji odżywczych. I wyobraźcie sobie, że wtedy cały proces się zatrzymuje, nic więcej nie dzieje się, aż do momentu, kiedy wszystkie położone głębiej komórki chrząstki umrą z głodu. To na pewno nie jest dla nich przyjemny proces, bo w końcu umierają, ale to się dzieje w organizmie każdego dziecka, które rośnie. Nasze ciała nie mogą być delikatne jak ciała niemowląt całe nasze życie, w końcu miękkie i podatne na urazy chrząstki muszą zostać zastąpione przez mocne kości, dzięki którym dorośli będą mogli robić różne głupoty typu skoki na bungee. I to jest przykre dla tej chrząstki, że się jej pozwala umrzeć, jeśli mogę się tak wyrazić. Ale potem w tym miejscu powstaje twarda i mocna kość, która zastępuje słabe coś, co obumarło.
Tak sobie myślę, że może byłam taką chrząstką właśnie, miękką i w gruncie rzeczy nieprzydatną w dorosłym życiu. Może przez to wszystko miałam zmężnieć, dorosnąć. Może Bóg dopuścił to całe cierpienie i w pewnym sensie śmierć na mnie, żebym wyszła z tego twarda i mocna jak ta kość, zdeterminowana, żeby kochać Go i służyć ludziom mimo przeciwności. Myślę, że mogło tak być i podoba mi się ten scenariusz, bo to znaczy, że mój ból wcale nie był dziwnym bezsensownym ,,niewiadomoczym", ale że prowadził do czegoś większego, ważniejszego. I cieszy mnie ta myśl, że było w tym wszystkim coś dobrego. Jestem wdzięczna, za to co się nam zdarzyło, tak po prostu.
Może właśnie nie należy bać się prób i trudności czy łez, może nie należy uciekać od czegoś co jest dobre, choć wydaje się nie do zrobienia? Może potem wychodzi się z tego z pomocą Jezusa obronną ręką, jako życiowy Rambo, twardziel i skała? Może taki jest sens bólu w ogóle?
Nie wiem czy te moje rozważania nie idą już w stronę herezji heh. Więc może tu postawię kropkę :) Trzymajcie się i nie bójcie, jeśli jest wam w ciul źle, bo skąd wiecie, może akurat dzięki temu jeszcze będzie dobrze? Tylko się módlcie, padajcie na te kolana, naprawdę, jeśli przyjdzie jakiś ratunek, to tylko z góry.
Dzieńdobrywieczór, bo u mnie już wieczór, ale np. w Japonii rano, więc zapobiegawczo, z Japończykami też się witam. W razie jakby xd Nie wiem w sumie, jak dokładanie streścić to, o czym chciałabym dziś powiedzieć. Może tylko tym tytułem i już. To raczej będzie kolejny post, z którego nic nie wyniknie. Ale czuję, że w mojej opinii to jest dość ważny temat w tym wszystkim, więc chcę go podjąć, nawet jeśli pod wieloma względami wciąż jeszcze sobie z nim nie radzę.
Nie wiem w sumie, czy ta moja definicja miłości, którą skleciłam kilka postów wcześniej jest na tyle uniwersalna, by zawsze i wszędzie pasować. W moim życiu, jak każdego człowieka chyba, są rzeczy, do których miłość ogranicza się tylko do sfery uczuć. Np. kocham bardzo muzykę, naprawdę, jak niewiele rzeczy na tym świecie, dlatego, że jest po prostu piękna. Z tego samego powodu zakochałam się w Bogu, bo właściwie oniemiałam widząc jak przepięknie jest dobry. Ale wiecie, moim zdaniem Boga łatwo jest kochać. On nie jest jak my, nic nie ogranicza Jego czułości ani dobroci, naprawdę można w jednej chwili dać się Nim oczarować. Tylko, że Bóg w odróżnieniu od muzyki nie jest martwy i taka prosta, emocjonalna miłość nie powinna być tym, na czym się zatrzymujemy. Myślę, że sądząc, że moje kochanie Boga powinno polegać głównie na uczuciach, bardzo wykrzywiłam sobie Jego obraz i przy okazji swój. Skoro On jest realną osobą, skoro wierzę w Jego obecność i łaskę w całym moim życiu, powinnam właśnie stosować w tej relacji tą swoją ulubioną definicję i chcieć podjąć jakieś działanie.Ta moja miłość powinna być związana ze służbą Jemu w innych, tak by chociaż próbować być tym świętym. Skoro mamy być doskonali jak nasz Ojciec niebieski, to myślę, że właśnie tak powinno to być.Wiadomo, że nie umiemy, ale czy to nas zwalnia z wysiłku próbowania?
I to jest trudne, przynajmniej dla mnie, tak właśnie służyć, kiedy się ma w sobie ten egoizm i całą resztę padaki.
Siebie też jest trudno kochać. To znaczy, w całości. Łatwo kochać to, co daje się kochać, co jest przyjemne i miłe dla innych np. dobry humor, troskliwość. Ale kiedy przychodzą momenty łez, cierpienia, to nie wiem co robić. Swoje rany, które się widzi i czuje, które ograniczają w miłości, mi jest bardzo trudno zaakceptować i nie obarczać się za nie winą. Ciężko przyznać, że czasami we mnie jest tak mało, o wiele za mało tej dobroci i mimo to siebie kochać i widzieć w sobie wartość stworzenia Bożego.
A najtrudniej to już mi jest kochać w innych te trudności i niedomagania. Zwłaszcza jeśli dotyczą rzeczy, z którymi miałam już styczność, które ranią mnie w podobny sposób, co w przeszłości inne osoby. Mówcie co chcecie, dla mnie to jest everest umierania w sobie, patrzeć na kogoś z jego grzechami, z jego całym złem i mimo to widzieć dobro, coś do kochania. Bardzo dużo walki zawsze jest we mnie, gdy Bóg mnie stawia przed takim wyzwaniem. I czasami nie starcza mi sił, poddaję się, choć wiem, że to nie jest ,, myślenie po Bożemu" i czuję się z tym źle. Wyrzucam to sobie potem, owszem i nie chcę sobie tego wybaczać najczęściej. A i tak tchórzę i uciekam przed tą konkretną trudnością, bardzo często.
Chyba jestem takim człowiekiem, po prostu, który woli taką płytką, milusią miłość, bez łez i wymagań. Nawet jeśli by miała być nieprawdziwa, o czym wiem, nawet jeśli Bóg wyraźnie mówi do mnie przez swoje Słowo, że nie to mnie zaprowadzi do zbawienia. Zatrzymuję się i upadam, bardzo wiele razy w życiu. Wolę mówić, że kocham muzykę czy tam sztukę, inne głupoty, niż że kogoś realnego. Nie wiem, może jestem po prostu za słaba, zbyt dużo we mnie tych zadr.
Ale jednak, mimo wszystko, wiem, że to jest nie ok, że tak nie chcę żyć. Wiem o tym, że potrzebuję być,,mniej takim człowiekiem" a bardziej ,,Jego człowiekiem". Bo kurczę kocham Go, naprawdę, nawet jeśli tylko miałko i uczuciowo, to szczerze. I chcę z Nim być, wierzę, że wtedy już nie będę cierpiała, że On jest zachwycony mną taką jaką mnie stworzył i nie będzie mną rozczarowany, jak już tak wielu ludzi w moim życiu. I chcę do Niego iść, może właśnie po takiej drodze tego niełatwego kochania, po takich ciężkich decyzjach, takimi małymi śmierciami tego wygodnickiego człowieczka we mnie. Bo to wierzę, że może mnie przybliżać do Niego, jeśli On mnie wspomoże, jeśli swoją łaską mnie do tego uzdolni. A jeśli być blisko Niego równa się być szczęśliwym, to ja nie mam już więcej wątpliwości.
Teraz jest taki kolejny czas mojego uciekania i potem wyrzucania sobie tego. To nie tak, że nie potrafię przywołać w pamięci większego bólu niż zadał mi książe, bo jasne, że potrafię. Po prostu to wszystko było tak nagłe, tak niespodziewane, zwłaszcza od niego. I nawet się nie zastanowiłam, czy chcę iść tą trudniejszą drogą, tylko od razu uciekłam, żeby potem żałować i wyrzucać to sobie. Ale myślę, że Bóg tego nie chce, jemu niepotrzebne jest takie zapętlenie w wyrzutach sumienia, a właśnie życie, działanie.
I myślę, że jeżeli w mojej definicji miłości było choć trochę prawdy, to nie mam innego wyjścia, jak wybaczyć. Po pierwsze przez wzgląd na to, że skoro uważałam, że kocham naprawdę, to moim obowiązkiem, mimo wszystko jest konsekwentnie chcieć dla księcia zbawienia i nie pętać go nie wiadomo ile lat świadomością tego, że niczego nie naprawił. Po drugie, bo skoro mam próbować kochać siebie zgodnie z tym, czego chce Bóg, to muszę konsekwentnie walczyć, o to, żeby nie być w rozpaczy. A bez wybaczenia tego, już teraz wiem to na pewno, nie jestem w stanie nie płakać. Pewnie nawet i po wybaczeniu będę, nie wiem, nasze drogi raczej się rozejdą, bo jak po czymś takim żyć dalej razem, pewnie oboje będziemy wspominać i żałować, że wszystko się tak potoczyło. Ale nie będę już płakać z powodu wyrzucania sobie, że znowu okazałam się słabym, wygodnickim człowieczkiem, który mając gdzieś ewangelię odszedł, nawet nie próbując zobaczyć czegoś do kochania, pomimo tego wielkiego grzechu, który tak nas poranił. Nie chcę takiego losu dla siebie.
Ojejku, ale dużo tego wyszło...ale może i dobrze, dla mnie to są ważne słowa, mające sens. Takie których zamierzam się trzymać, na przekór sobie.
To już was nie męczę dziś dłużej. Za 4 dni przyjdzie Pan, nie ma co się smucić, trzeba się radować :) i ja też będę się radowała, z tego, że On naprawdę jest ,,Bogiem łaski i wielkiego miłosierdzia", bo dał mi to odczuć, nawet dziś i to jest dla mnie powód do prawdziwej radości.
Do jutra dzieciaki ^^ Jeśli też tak jak ja wsiadacie jutro w autobus do domu, nie zapomnijcie zabrać ze sobą uśmiechu, z nim podróżowanie jest przyjemniejsze :)
Cześć wam w ten zimowy poranek. U mnie za oknem wszystko pokryte śniegiem i dobrze, przyroda odpoczywa. Mam nadzieję, że wy tez odpoczywacie, jeśli czujecie, że wam to jest potrzebne. Dzisiaj bez większej przewrotności w stosunku do tytułu, chciałabym napisać co nieco o nawróceniu i wybaczeniu, o tym czym są według mnie i dlaczego są mi potrzebne. Pewnie będzie to dla was miałka bajka, ale trudno, dzisiaj znajdziecie tu tylko taką.
Gdy ktoś cię dogłębnie zrani, oczywistym jest, że musisz to wybaczyć tej osobie, aby wasza relacja mogła trwać dalej. I wiecie co, myślę, że dobrze jest sobie właśnie najpierw zdefiniować to słowo ,,wybaczenie" zanim się będzie próbowało je na sobie wymusić. Wymusić to dobre określenie, przynajmniej w moim wypadku, we mnie nigdy nie było dość litości nad innymi, żeby chcieć im sama z siebie wybaczać. Zawsze w jakiś sposób zmuszałam się do tego miłosierdzia, wbrew sobie starałam się być lepszym człowiekiem niż byłam z natury. I uważam osobiście, że to lepsza strategia niż pogodzić się z tym, że się czegoś nie potrafi wybaczyć drugiej osobie i już nie walczyć.
Więc po co definiować przebaczenie, skoro jest taka strategia przymusu i według mnie działa? Cóż, działa, ale nie zawsze. Ten czas odkąd poznałam prawdę uświadomił mi, w jakiej iluzji wyobrażeń o wybaczeniu tkwiłam. Czasami zastanowić się, czym właściwie jest przebaczenie dla mnie, to dojść do wniosku, że być może wcale nie jest ono tak bolesne i niewykonalne, jak sądziliśmy. Nie mówię, że jest łatwe, ale jest możliwe, w odróżnieniu od działania w myśl zasady przebaczyć=zapomnieć.
Nie, nie trzeba, a czasem nie można niczego zapominać. Tkwiąc w pułapce takiego myślenia o przebaczeniu bardzo się cierpi, tak jak ja cierpiałam. Częściowo też dlatego, że taka postawa, że czas pójść dalej i zapomnieć o wszystkim, deprecjonuje twój ból, stawia go z automatu w jednym rzędzie z przeżyciami, które są nieznaczące, które można wyrzucić z głowy i już o nich nie myśleć. I to jest do kwadratu bolesne, kiedy ktoś uważa, że nie cierpisz wcale tak bardzo,a ty pękasz w środku na pół. Nie chodzi o potrzebę litości, ale o to, by nie wpędzać cierpiącego człowieka w jakiś rodzaj schizofrenii, nie dawać mu do zrozumienia, że wcale nie czuje tego, co czuje. Jeśli wasi bliscy w tym momencie przeżywają coś trudnego, to nie róbcie im tak. Naprawdę, proszę was w ich imieniu.
To skoro nie zapomnieć to co w sumie zrobić? To było dla mnie problematyczne, bo to, co mi zrobiono wzbudzało we mnie okropnie wielką złość i nie widziałam innego wyjścia z tego problemu jak zapomnieć o wszystkim i już nie czuć gniewu. I paradoksalnie ta myśl rozwścieczała mnie jeszcze bardziej, bo jakim cudem mam niby zapomnieć, że moje serce zostało złamane? To było dla mnie niemożliwe, to był impas. Wtedy zaczęłam się zastanawiać nad tym, jakie są inne możliwości poza puszczeniem wszystkiego w niepamięć i przyszło mi do głowy tylko ,, nie mścić się". Ta dość banalna myśl była początkiem zmiany mojego myślenia o przebaczeniu, bo wiązała się z takim szlagierowym pomysłem o treści ,,co zrobiłby Jezus". No właśnie, to już nawet brzmi idiotycznie, ale kiedy nie wiesz co robić, każda opcja jest dla ciebie właściwie tyle samo warta. Nie ma co się porównywać z Bogiem, to jasne, On kocha człowieka mimo grzechów i to o wiele bardziej niż my siebie nawzajem. Ale analizując np. mękę Pańską zwróciłam uwagę na ciekawą rzecz: otóż Jezus mówi do łotra obok, że będzie z Nim w raju kiedy sam umiera, jest w niewyobrażalnej agonii. I nawet w takich warunkach jest w stanie mówić innym dobre słowo, niezwykła rzecz. Cierpienie nie powstrzymuje Boga przed byciem miłosiernym i to nawet wobec tych, którzy je powodują - czym innym jest wstawianie się Jezusa za swoimi oprawcami u Ojca. Więc pomyślałam, że my w analogiczny sposób musimy szukać miłosierdzia do kogoś nawet mimo bólu. I właśnie wydaje mi się, że pierwszym na co zwróciłam uwagę, był fakt tego, że bardzo mocno tkwiło we mnie pragnienie zemsty. To jest złe uczucie, jakkolwiek bardzo logiczne i ludzkie, sądzę, że niewielu ludzi jest od niego wolnym. Tylko, że skoro nie jesteśmy z tego świata, to jego logika nie powinna nas obchodzić. Oczywiście, że ten kto bardzo rani innych zasługuje na dużo ran, taki był mój sposób dedukcji. To mi się wydawało sprawiedliwe.
Tylko, że co to właściwie jest sprawiedliwość? Sprawiedliwość człowieka zawsze dochodzi do punktu, w którym musi rozłożyć ręce i powiedzieć ,,nie wiem, co robić". W odróżnieniu od Bożej, bo ją wyprzedza miłosierdzie. Bóg nie mówi Zacheuszowi ,,złodzieju" co by było po ludzku sprawiedliwe, tylko ,,chcę przyjść dziś do ciebie"co jest miłosierdziem. I tylko dzięki temu coś ma szansę drgnąć w tym małym Zacheuszu. To jest myślę sedno sprawy, powód dla którego wybaczenie musi polegać na byciu dobrym, mimo wszystko. Po pierwsze dlatego, że Bóg nam pokazał że ból i śmierć to żadna wymówka od czynienia dobra, zwłaszcza, jeśli nie ponosisz winy za to, co ci zrobiono. Po drugie, nie mamy oświeconej ścieżki prawdy w naszych sercach, nie rozumiemy tego świata ani rzeczy, które nam się dzieją. Nawet gdy wydaje nam się, że zemsta na kimś jest uczciwa, skąd możemy to wiedzieć na pewno? Nigdy nie wiemy do końca, co jest sprawiedliwe. I po trzecie najważniejsze. Jestem Zacheuszem, wy wszyscy też jesteście. Każdy z nas jest okropnym grzesznikiem po prostu, nie zasługującym po ludzku na nic. A Bóg i tak przychodzi z miłosierdziem, bo On chce zwyciężać zło dobrem, bo wie, że im więcej winy tym więcej potrzeba miłości. Jak w farmakologii, na większą dawkę trucizny potrzeba więcej surowicy.
Lubimy takie oazowo-uwielbieniowe piosenki typu Jezus jest Panem, ale czasem nie słuchamy ich tekstów. Jeżeli mój Pan jest tak miłosierny, że przebaczył mi wszystko, co ja odwaliłam okropnego w ciągu całego mojego życia, to kim ja jestem, żeby odmawiać miłosierdzia innym?
Wybaczyć to według mnie przestać czekać na czyjeś potknięcie i życzyć mu łez. Skończyć z przekonaniem, że jeśli mój oprawca się wykrwawi, to mi będzie lżej, bo to bzdura, nie będzie. Lżej mi będzie tylko pod krzyżem Chrystusa słuchając jak mówi do mnie ,,dziś będziesz ze mną w raju". Wybaczyć to powiedzieć komuś ,,Ok, zraniłeś mnie bardzo, ale nie chcę dla ciebie źle. Ponieważ oboje jesteśmy dziećmi Boga, obojgu nam może zostać wybaczone. Jeśli we mnie jest jakieś dobro, to pochodzi z góry, więc masz do niego prawo. Jestem gotowa ci pomóc, jakkolwiek tego ci potrzeba." I to już jest według mnie możliwe do zrobienia, bo nie wymaga od ciebie ignorowania tego, że boli. Oto nie ukrywam moich ran jak by powiedział św.Augustyn. Wszyscy dokładnie widzą, że płaczę i to bardzo, ale swoją decyzją wybieram nie szukać już zguby dla kogoś, kto mnie zgubił. Samodzielnie nie jestem w stanie tego dokonać, ale mocą łaski Bożej jak najbardziej. Dlatego to jest możliwe do zrobienia.
No to jeszcze kilka słów o tym nawróceniu, żeby trzymać się planu. Gdzieś tam w którymś poście po drodze pisałam, że nie chciałam iść na pustynię jak Jan Chrzciciel, bo bałam się usłyszeć, że mam się nawrócić, i myślę teraz, że niepotrzebnie, bo to jest bardzo konkret rada. Dużo łatwiej jest się nawrócić antyklerykałowi i wojującemu ateiście niż katolikowi, wierzcie mi, wiem z autopsji. Powodem tego jest to, że kiedy tkwisz w ogromnym grzechu i nienawiści do siebie każda cząstka ciebie potrzebuje Boga i czujesz to całą sobą. A kiedy jesteś w Kościele, tuż przy źródle, jak ci się wydaje, nie widzisz tego braku w sobie. Diabeł mydli ci oczy, mówi, że już wystarczy, już jesteś wystarczająco blisko Boga, a sama taka myśl dowodzi już tego, że tak naprawdę jesteś bardzo daleko. Może dlatego Jezus był ,,przyjacielem grzeszników i celników", bo wiedział, że oni Go potrzebują? Wszyscy Go potrzebujemy, ja Go potrzebuję naprawdę bardzo, widzę teraz jak na dłoni, że cały ten czas było mi źle, bo nie byłam przy Nim. To nie tak, że wierzący nigdy nie cierpią, bo przecież na każdego przychodzi jakiś krzyż, prędzej czy później. Ale z Bogiem to da się zrobić, da się to nosić i cieszyć się z nadziei, jaką On daje. To żaden wstyd przyznać, że się czegoś nie da rady unieść, przecież Bóg to i tak wie, jeśli to prawda. Po prostu trzeba sobie powiedzieć Jezu, potrzebuję cię w tym i w całym życiu. Jestem słaby, za słaby na świętość. Przyjdź i bądź ze mną, tylko wtedy dam radę. Sam nie, wiem bo próbowałem i nie ma opcji. I takie przyznanie się przed sobą do tego, że jeszcze dużo do zrobienia, to jest właśnie nawrócenie, którego potrzebowałam. Które mi pomogło zobaczyć coś oprócz ciągłych łez.
Na dzisiaj tyle. Nie martwcie się, jeszcze tylko kilka dni do końca :) Dbajcie dziś o siebie i módlcie się, do jutra :)
Hej, to znowu ja (niespodzianka!). Po dniu przerwy poświęconej na zastanawianie się nad moim życiem, chyba nareszcie wiem, co powinno być zrobione. Z tej okazji całość projektu zostanie skrócona o jakieś 4 dni i od dziś będą takie tytułu jak widzicie u góry, dwa dni naraz. Sądzę, że wystarczająco czasu już zmarnowałam. Dziś chciałabym rozwiać wszelkie wątpliwości w kwestii mojego mitycznego ,,spania" czyli powodu, dla którego ten cały blog powstał oraz powiedzieć kilka słów o pierwszych wydarzeniach, które przyczyniły się do mojej pobudki.Uważam, że to ważne, dlatego, że widzę dziś w tym niewątpliwie Bożą Opatrzność nade mną. Ok, zaczynajmy.
Nie wiem, czy to tylko moje wrażenie, czy jakiś ogólnie potwierdzony psychologiczny fakt, że stan takiego permanentnego cierpienia nie może trwać zbyt długo. Tzn. za długo, choć w sumie samo słowo ,,długo" jest już nieznośnie relatywne. Bo ile to jest długo? Tydzień, dwa, a może rok? Tak czy inaczej, ja nie mogłam sobie pozwolić na takie stałe cierpienie przez dłuższy czas, przynajmniej tak uważałam, bo moje rozpaczanie szybko skończyłoby się wyrzuceniem ze studiów, a miałam w sobie jakiś ogromny bunt przed tym. Nie żeby zależało mi na mojej edukacji bardziej niż dotąd, po prostu byłam zła na siebie, że te wydarzenia bolą mnie tak bardzo i nie chciałam się zgodzić na to,żeby mój smutek mnie paraliżował. A jednocześnie czułam się jak sparaliżowana, bardzo dziwne uczucie. I po ok. dwóch tygodniach takiego ciągłego płakania, braku skupienia i odsuwania się od wszystkich moich bliskich powiedziałam sobie, że czas coś zmienić. To trochę tak, jakbym próbowała złamanej nodze powiedzieć, żeby nie bolała, ale ja uparłam się, że mogę nad sobą zapanować. Że jestem w stanie wyrzucić to z mojej głowy, normalnie funkcjonować i jakoś ciągnąć te studia, ignorując fakt, że czuję się bardzo źle. Właściwie kilka lat temu będąc w takim stanie nie dawałam rady wychodzić z domu i rozmawiać z ludźmi. Nie wiem czy kiedykolwiek byliście w takiej sytuacji, ale ja teraz po tym wszystkim mogę wam dać jedną cenną radę: nie ignorujcie swoich uczuć, bo to się kończy źle po prostu. Zwłaszcza smutku, nie próbujcie sobie mówić, że jest ok, że wcale nie masz ochoty robić sobie krzywdy, że inni ludzie na ciebie patrzą i musisz robić dobrą minę do złej gry. Nie, inni to inni, nie czują tego co ty. Jeśli masz ochotę płakać, to płacz, bo inaczej kończysz tak jak ja.
Czyli jak właściwie? Ano śpiąc. Zaczęłam zasypiać równocześnie z nawarstwianiem się ilości nauki przed kolejnymi kolokwiami i to był bardzo dziwny stan. Nie miałam pojęcia jak poczuć się lepiej, a odmawiałam czucia się źle. Więc zaczęłam wpadać w jakiś rodzaj otępienia, w którym nie czułam nic lub prawie nic. Nie mam zbyt dokładnych wspomnień z tamtego czasu, myślę, że to właśnie dlatego, że nasze wspomnienia w jakiś sposób są zawsze powiązane z emocjami, a tu bum, kompletny brak emocji, często nawet innych odczuć w ogóle . Nie wiedziałam czy coś mnie cieszy czy stresuje, czy chce mi się spać czy jeść. No, z tym jedzeniem to zły przykład, czułam głód ale nie zawsze potrafiłam jeść. Po prostu. Gdy nie uczyłam się lub nie byłam na uczelni leżałam na łóżku i gapiłam się w punkt na suficie, nie mam pojęcia jak długo ani o czym wtedy myślałam. Pytana, jak się czuję, nigdy nie wiedziałam co odpowiedzieć, wzruszałam ramionami. W tamtym czasie przestałam się modlić.
Oczywiście, takie stany nie mogły trwać długo, zwykle maksymalnie kilka dni, jednak każde chwilowe ,,przebudzenie" miało miejsce z powodu bardzo złych emocji, jakby cała moja umiejętność bycia szczęśliwą zniknęła. Uczucia wracały, ale głównie rozpacz i gniew i to tylko na krótką chwilę. Budziłam się z otępienia, po to, żeby znów wyzywać księcia, kłócić się z rodziną, albo żeby siedzieć i płakać żałując, że nie zabiłam się kiedy nikt by tego nie zauważył. Króciutko, dosłownie dzień, bo znów nie byłam w stanie udźwignąć tego typu emocji. I znów autopilot, zero uczuć nie wiadomo na ile. Te powroty do świadomości traktowałam jako jakieś zakłócenia, zawsze będąc w ich trakcie chciałam jak najszybciej znów zasnąć. Byłam sama sobą przerażona, tym, że nie jem, tym, że nie umiem opanować swoich myśli np.o zdradzie, o samobójstwie. Wolałam nie wiedzieć, że je mam.
I to mi zajęło dość długą chwilę, zrozumieć, że to ten sen jest źródłem problemu, że tłumię emocje, które nie powinny być tłumione i przez to nic nie ulega poprawie. Kiedy to sobie uświadomiłam, to była taka pierwsza dłużej trwająca pobudka. Szłam akurat na Mszę wieczorną, często to robiłam, nie wiem w sumie z jakiego powodu, skoro Słowo Boże przyprawiało mnie tylko o histerię, a Boga uważałam za wyrodnego sadystę, który już porobił ze św.Piotrem zakłady, ile jeszcze wytrzymam. Przed kościołem byli żebrający ludzie, przed tym kościołem zawsze są i zawsze klęczą z wyrazem bólu na twarzy i wyciągniętymi rękami. Nie wiem w sumie dlaczego, ale dziś pomyślałam sobie patrząc w twarz jednego z nich, że niepotrzebnie się trudzi, ludzie to szuje i i tak nikt nie okaże mu żadnego współczucia. Po Mszy siedziałam w ławce nie wiedząc, co właściwie chcę zrobić, aż w końcu wstałam, żeby wyjść. I przed kościołem zauważyłam takiego księdza Pawła z tej parafii stojącego przed tym bezdomnym na którego wcześniej patrzyłam, pytającego go jak ma na imię. To była zagadkowa chwila dla mnie. Właśnie przed sobą na właśnie oczy widziałam dowód na to, że nie miałam racji, ktoś okazał temu biedakowi jednak współczucie. Niby zapytać o imię to mało, ale według mnie chyba jednak dużo, dla kogoś kto z biedy klęczy codziennie przed kościołem, kogo mijają tłumy ludzi jak anonimowy, nieożywiony element krajobrazu. Może pierwszy raz odkąd stał się biedny usłyszał takie pytanie. Ja na jego miejscu nie uważałabym tego za nic.
Sama nie wiem, jak to się wtedy stało, że ta chwila w jakiś sposób wzruszyła mnie. To mi nie dawało tego wieczora spokoju. Pomyślałam, że to być może wcale nie tak dobrze, że śpię, że może mam coś do zrobienia, może ktoś mnie potrzebuje. Oczywiście, zaraz za tą myślą pojawił się protest, że gdzieś to mam, że tak bardzo cierpię, że aż muszę spać, że nic dla nikogo nie będę robiła. I wtedy pojawiła się ta cudowna myśl, teraz jestem pewna, że to był sam Duch Święty mówiący wtedy do mnie, że może to jest sposób właśnie. Może właśnie robiąc coś dobrego dla kogoś będę w stanie przestać płakać i nie będę musiała już spać. Może tak się właśnie obudzę na dobre?
I to była prawda. Owszem udało mi się obudzić tylko dzięki łasce Bożej i Jego Słowu, ale tak na samym początku to dzięki pomaganiu drugiej osobie byłam w stanie nie płakać i nie spać jednocześnie. Wtedy to był pierwszy taki moment, takiej autentycznej radości od długiego czasu. I to naprawdę było jak deszcz na pustyni.
Księże Pawle, pewnie ksiądz tego nie przeczyta, ale bardzo dziękuję. Serio.
No dobrze, to już chyba napisałam wszystko, co chciałam dziś. W takim razie do jutra, trzymajcie się :)
Nawet to, czego nie mam komu dać, zawsze jest komuś potrzebne
...i układanie sobie spraw w głowie. Pewne rzeczy nabrały dla większej niż do tej pory jasności i sądzę, że powinnam wykorzystać ten czas na uporządkowanie pewnych kwestii i podejmowanie jakichś decyzji. Dlatego dzisiaj posta nie będzie.Wybaczcie mi, mam nadzieję, że niczyj świat się dzisiaj nie zawali bez paru słów ode mnie.
Hejo! Obudziłam się, czyż to nie cudowne? :)) I podbudowana tą wspaniałą wieścią po trzech dniach konkret snu wracam do was z kolejnym postem, podziękowawczo-rozkminowym tym razem. Dzisiaj będzie komunikat wdzięcznościowy systemu do moich bliskich, także zapinajcie pasy i jedziemy.
Na początek Jan Chrzciciel codzienny:
,,Pytały go tłumy: «Cóż więc mamy czynić?»On im odpowiadał: «Kto ma dwie suknie, niech [jedną] da temu, który nie ma; a kto ma żywność, niech tak samo czyni» (Łk 3, 10-11)
Może ten fragment zapadł mi w pamięć, bo go wrzucili wczoraj w nieszpory. Nie wiem, ale na pewno miałam takie myśli po nim, że heh, jakie to chrześcijaństwo jest proste. Takie banalne rzeczy mamy robić, czemu świat w ogóle jest takim okropnym miejscem, skoro według Biblii tak niewiele potrzeba, żeby było dobrze. Ale w sumie, nie jestem pewna, czy to rzeczywiście aż tak proste, jak się wydaje. Wszyscy jesteśmy strasznymi egoistami, w codzienności, nawet takie proste gesty, jak podzielenie się czymś, czego nam zbywa, są dla nas bez sensu, bo przecież to moje. I już, pozamiatane w kwestii pomagania innym. I niby tak łatwo być chrześcijaninem, a zarazem tak trudno. Bo co mnie to właściwie obchodzi, że komuś czegoś potrzeba, to jest kwestia mnie, mojego zbawienia, ja i Bóg i starczy. Czasem, jak sobie uświadomię takie rzeczy, to aż mnie to śmieszy, jakim osłem czasem bywam, że mi się takie myślenie wydaje logiczne.
A jednak, czasami niektórzy ludzie coś zauważają, jakiś brak w tobie, potrafią zaoferować jakąś część siebie komuś, kto nawet nie prosi. I tacy ludzie to jest naprawdę manna z nieba, zwłaszcza dla kogoś jak ja, kto buduje wokół siebie 10 warstw muru i jeszcze to wszystko odgradza ostrokołem. Chyba nic mnie tak nie przeraża w życiu jak drugi człowiek, świadomość tego, że mogę potrzebować czyjejś pomocy, obecności, że czasami jestem zmuszona narazić się na zranienia. I najczęściej, gdy przychodzi co do czego i pasowałoby powiedzieć, że ktoś mi jest potrzebny ja dalej mam postawę na zasadzie ,,po moim trupie". A wiecie, że mimo tego ludzie przylatują na moją orbitę? To jest coś niebywałego dla mnie. Chyba nie znam bardziej niepełnosprawnej społecznie osoby od siebie, a mimo to spotyka mnie życzliwość. Mimo wszystkich ,,ale" są ludzie, którzy kiedy mam ochotę wrócić do domu i wyć, potrafią mnie złapać za fraki, posadzić na krześle i powiedzieć, że mamy ważne koło z osteologii, więc siedzisz i się uczysz tu razem ze mną. Są tacy, którym kiedy ledwo widząc litery przez łzy wysyłam przeprosiny za to, że ich zasmucam swoimi problemami potrafią odpowiedzieć wiadomością o treści ,,Julka dołuj mnie!!!!!". Są ci, którzy po prostu przy mnie siedzą, wysłuchują mnie, podają mi chusteczki i tulą, kiedy tego potrzebuję. Są ludzie, którzy się modlą, nawet nie proszeni, są tacy, którzy przypominają mi, że Bóg jest nawet kiedy siedzę w najczarniejszej dupie życia. Są tacy, którzy pytają, proszą, przyjdź, tyle mogę dla ciebie zrobić.
Nie starczyłoby dnia, żeby to wszystko wymienić, ale ci, o których mowa, myślę, że już o tym wiedzą. Słuchajcie dziś ewangelii, bo to o was moi drodzy. Wy jesteście tymi, którzy oddali jedną suknię, podzielili się żywnością. Przyszyliście do mnie z pomocą, o którą nie miałam odwagi prosić. Dziękuję wam. Z całego serca. I będę się za was modliła, bo nie wiem, co by było, gdyby nie wy.
Tu koniec części podziękowawczej, stawiam oficjalną kropkę. Dalej nie będzie żadnych komunikatów adresowanych do was , można tu zaprzestać lektury. Teraz będzie Jan Chrzciciel strikes again, tym razem bardziej personalnie do mnie, przynajmniej takie mam wrażenie.
«Plemię żmijowe, kto wam pokazał, jak uciec przed nadchodzącym gniewem?Wydajcie więc owoce godne nawrócenia; i nie próbujcie sobie mówić: "Abrahama mamy za ojca", bo powiadam wam, że z tych kamieni może Bóg wzbudzić dzieci Abrahamowi.Już siekiera do korzenia drzew jest przyłożona. Każde więc drzewo, które nie wydaje dobrego owocu, będzie wycięte i w ogień wrzucone». (Łk 3, 7-9)
Ciekawe, że ten fragment jest trzy wersety wcześniej niż poprzedni. Albo może mi się to wydaje ciekawe, że musiałam się cofnąć tylko trzy krótkie wersety w tył, żeby usłyszeć coś, co mnie wyrwie ze snu i uświadomi mi, kim jestem. To całe ,,pokolenie żmijowe" to przecież o nas, o mnie. O nikim innym.
Pamiętam, że powiedziałam raz księciu, że chciałabym być miłosną terrorystką. Kimś, kto kocha tak bardzo, że ludzie tego nie są w stanie zrozumieć, że to im kradnie cały spokój. I faktycznie, to moje marzenie, ale jednocześnie lubię chodzić na łatwiznę. Za dużo razy sobie wmawiałam, że potrzeba nie wiadomo czego, żeby kochać, za dużo razy ignorowałam takie proste rzeczy, zwykłe drobne gesty życzliwości. I wkręcałam sobie, że to mnie zaprowadzi nie wiadomo jak blisko Boga, że jakimś heroicznym poświęceniem stanę się w 5 minut święta i po robocie. Widzę teraz w jak wielką pułapkę pychy wpadam. W swoich oczach mogłam być już natychmiast wzięta ,,z butami do nieba" a brakowało mi tak podstawowych rzeczy jak pokora i posłuszna służba. Nie chciałam jakichś głupich drobnostek w moim życiu, które mogłyby mieć znaczenie dla kogoś innego. Chciałam od razu jakiegoś goliata miłosierdzia, coś takiego, że jak to zrobię, to Bóg aż siądzie z wrażenia i powie wow. I może ja też wtedy w końcu, raz w życiu powiedziałabym wow, chociaż raz doceniłabym siebie za cokolwiek.
Kto jest w drobnej rzeczy wierny, ten będzie też i w wielkiej. Ta taka ogromna miłość, która mi się uwidziała to wynik codziennej pracy, codziennej modlitwy i coraz większej liczby takich malutkich, codziennych miłości. To jest ten ,,owoc" o którym Jan mówi. I nie było go, bo jak mógł być? Za dużo było we mnie pewności siebie, żeby chcieć powolutku pracować nad swoimi owocami i prosić Boga o pomoc.
Ale wiecie co, nie łamię się. Wiem, że nie będę nigdy tak wspaniała w miłosierdziu, jak mi się zdawało, że mogę. Takim prawdziwym terrorystą miłości, to właśnie jest Bóg, to On ma takie przebaczenie i taką ,,siłę rażenia" że ja nie mogę sobie po prostu spokojnie stać z daleka i mówić, spoko, mogę żyć bez takiej miłości. Nie mogę kurde! Chcę tego doświadczać, skoro nie ma jej we mnie.
Miałam dzisiaj pisać o moich przyjaciołach i zrobiłam to, ale zapomniałam jeszcze o tym najważniejszym. Bo nie wiem, ale nie sądzę, żebym mogła mieć kiedykolwiek lepszego ziomka niż Jezus. On jedyny nigdy nie postawi na mnie kreski, nigdy sobie nie odpuści, nie powie ok, nie chcesz mnie, to ja nie chcę ciebie. On jest tym, który zawsze wraca i zawsze mówi kurde, daj sobie pomóc dziewczyno, nie widzisz, że jestem tu dla ciebie, że czekam? I nawet teraz, dziś po tym wszystkim co zrobiłam, jak Go obrażałam, jak Go chciałam wywalić z mojego życia, On nie odpuścił, wrócił, żeby mi powiedzieć, że robię źle. Żeby mnie upomnieć, z tej zwariowanej, za dużej do ogarnięcia miłości, żeby nie pozwolić mi odejść. I żeby mi wybaczyć i to wszystko naraz, każdy mój brak miłości.
I niech mi ktoś powie, że jest coś większego niż Boże miłosierdzie. Śmiało, moimi argumentami skopię mu metaforyczny tyłek. Nie ma nic większego od Jego litości. Skoro nawet nade mną jeszcze po tym wszystkim co się stało się ulitował.
Yolo, stay tuned
I nie śpijcie, bo już prawie święta!
Miałam w sumie nie pisać dziś, bo śpię naprawdę na pełnej parze, ale w sumie co mi szkodzi, i tak już nie chce mi się zakuwać histologii. Najwyżej o dupie maryni będzie ten post.
Ktoś by się mógł oburzyć pewnie, bo przecież w tytule jak byk stoi, że będzie o miłości, to przecież nie byle co. Ludzie w sumie często mówiąc na ten temat zaczynają ,,z wysokiego c" od razu od górnolotnych słów i nie wiadomo czego właściwie, dokładnie tak samo jak w dyskusjach na naukowe tematy w telewizji. A niepotrzebnie, uważam, że żeby zaczynać o czymś mówić, trzeba sobie odpowiedzieć na pytanie o czym się mówi, wyjść od najprostszych definicji. Wtedy rzecz staje się zrozumiała dla obydwu stron. Dlatego ja, chcąc mówić o miłości między mną a księciem, też chyba powinnam sobie najpierw zdefiniować miłość in general. I spróbuję, bo czemu nie?
Kiedyś po rozmowie z przyjacielem na ten temat stwierdziliśmy zgodnie, że miłość to konsekwencja w działaniu i to nie byle jakim, w czymś ukierunkowanym na dobro drugiej osoby. Bo uczucia są oczywiście ważne, są początkiem, pewnym fundamentem miłości, ale koniec końców nie motywują wystarczająco do upartego dbania o kogoś, przynajmniej mnie. Może jeszcze by wystarczyły, gdyby się nie zmieniały, tymczasem u mnie tysiąc zmian na minutę. I nie da się na tym oprzeć, potrzebny jest konkret, jakaś decyzja np. tak, będę konsekwentnie uprzejma, troskliwa, czuła dla kogoś, nawet jeśli ten ktoś będzie mieć to totalnie w nosie, i tak będę. To jest coś z czym mi już łatwiej byłoby działać. Bo jest pewien imperatyw ze środka człowieka, jakieś poczucie, że chcesz szczęścia, dobra tej drugiej strony, ale nie oszukujmy się, że potrafimy ze szlachetności serca działać w trybie jednostronnym. Może bez uogólnień, ja nie potrafię. Każdy prędzej czy później zaczyna się zachowywać jak palant, wtedy od razu ci ustępują motylki w brzuchu, górnolotne hasła o tym jak to ci zależy na czyimś powodzeniu wietrzeją z głowy. Wtedy właśnie to jest miejsce na wolę, na konkret decyzji; tak, będę chciał i starał się o dobro nawet dla ciebie-palanta. To jest coś, z czym mi przynajmniej łatwiej byłoby funkcjonować, co łatwiej dopasować do realiów życia.
No i w sumie powiem wam, nie wiem jak to w końcu było z nami. Myślę o tym i nie umiem tego sklasyfikować w żadnych rozsądnych kategoriach miłosnych. Lubiłam dostawać kwiaty, być zabierana na spacery czy noszona na rękach. Doceniałam czas, który spędzaliśmy, lubiłam swobodę tej naszej relacji, zaufanie jakie do siebie mieliśmy, nasze rozmowy, przyjaźń. Czasami śniły mi się jakieś moje marzenia typu, że książe przede mną klęka, a ja mówię tak,czy że nosimy na baranach nasze córeczki, czasami uśmiechałam do wiadomości czy naszych zdjęć i z takim uśmiechem zasypiałam lub budziłam się. I w sumie tyle, nie wiem co więcej. Wszystko, czego mi teraz brakuje w ogóle nie sięga jakiś głębszych emocjonalnych warstw, niczego, co by pasowało do moich definicji. Teraz patrząc na to z perspektywy czasu owszem widzę próby takiej konsekwencji w działaniu, jak najszczersze dobre chęci, jednak ostatecznie wciąż kończące się fiaskiem, powodujące jakieś dziwne uczucie żalu, niedosytu. W sumie nic trwalszego, bardziej wyrazistego oprócz takich prostych, głupich wspomnień z czasu kiedy było dobrze. Miłych wspomnień, oczywiście, ale jednak czy właściwie aż tak ogromnie ważnych? Miłe rzeczy zdarzają się ludziom całe życie, codziennie i to tylko od nich zależy ile tak naprawdę
Byliśmy dla siebie ważni, to jasne, ale teraz sądzę, że zabrakło czegoś solidnego, pewnego rodzaju ,,tła" tych wszystkich miłych rzeczy, jakiegoś logicznego uzasadnienia, konkretnego wyboru. Za to aż nadmiar uczuć i to najlepszy dowód, że nie wystarczają, bo teraz nawet nie ma po nich śladu. No, może oprócz żalu. Stało się coś złego, jakaś nasza wspólna ziemia się zatrzęsła i gdzie się podziały uczucia? Jest taki idiom elephant in the room który oznacza takie coś, co wisi w powietrzu a o czym się nie mówi. I między nas do pokoju wszedł właśnie taki słoń jednej wielkiej pretensji do siebie nawzajem i żadne z wcześniejszych uczuć nie jest w stanie go unicestwić. I sobie tak stoi między nami, oboje udajemy że go nie widzimy, a nie da się normalnie rozmawiać dopóki jest. I tak w kółko, non stop wszystko co się stało do mnie wraca. Myślę, że gdyby między nami wcześniej było więcej solidnej pracy i decyzji, teraz byłoby zupełnie inaczej. Mielibyśmy się na czym oprzeć i to by było coś wytrzymalszego niż ulotne zakochańcze fiu-bździu. Ale niestety woleliśmy przez ten rok bawić się w rozemocjonowane dzieciaki i trwonić czas na zabawę i puste słówka.
W sumie nie wiem jaki ma sens taka diagnoza post mortem teraz. Może mi jakoś to pomaga, czy ja wiem, znaleźć balans win w tym wszystkim. Bo owszem, to nie ja brałam i oszukiwałam. Ale również ja nie ruszyłam dupy kiedy należało i nie chciałam zdecydować się na nic konkretnego. I koniec końców też ja przyczyniłam się do tego, że teraz nie ma czego z nas zbierać.
A może to wszystko gówno prawda i miłość jest zupełnie czymś innym? Już straciłam trochę orientację w tych wszystkich wyjaśnieniach i ,,uporządkowaniach".
Bóg miłością, to pewne. On jest kimś kto potrafi konsekwentnie być dobry. Kimś kto wybaczy najgorsze gówno największemu dupkowi, bo tak zdecydował się kochać, jeśli tylko będzie chciał się zmienić. On idzie tam gdzie są trędowaci i prostytutki, żeby im powiedzieć, że jest dla nich miłość.
A czasem mam butthurt wiecie, że nie można mieć pewności,czy ktoś chce się zmienić. Ale tak se myślę, Bogu to chyba jednak gorzej, skoro jest wszechwiedzący i nawet jeśli ktoś się nie zmieni, mimo najszczerszych chęci, to On to już wie. Damn...
Hej. W sumie nie wiem, dlaczego chcę na ten temat dziś pisać. Większości z was pewnie moje słowa wydadzą się bez sensu i może faktycznie takie są. Mniejsza o to.
Ten post to będzie jedna wielka litania o mnie. W sumie cały ten blog nią jest, ale dzisiaj wspinam się na wyżyny mojego egocentryzmu. Tylko ja i ja, zawsze tylko ze sobą. I dzisiaj przynajmniej tak zostanie. Ktoś mógłby zapytać, jak to tylko ze sobą, a co z księciem. Owszem, jest. Ale to moja relacja do mnie jest tym ,,ogólnożyciowym" problemem. Przewlekłym ropniem, po medycznemu. Czymś co się nie goi, nie przechodzi, pęka, babrze się i cały czas boli. Tym właśnie byłam sama dla siebie od zawsze. O tym chciałabym wam dzisiaj opowiedzieć.
Ludzie z pewnością nie rodzą się źli, jestem tego pewna. Może to nie tak, że jesteśmy jako niemowlęta zupełnie czystymi kartkami, bo Bóg nas wyposaża w sumienie, jakiś moralny kompas. Ale to dopiero zalążek moralności, świat domaga się podzielenia na kategorie ,,dobry" i ,,zły", bo jak inaczej w nim żyć? I tą rolę, przyporządkowania rzeczom etykiet przydziela się rodzicom, którzy w większości wywiązują się z tego obowiązku. Problemem staje się tylko dbałość o szczegóły. Jeśli w ferworze walki dorośli zapomną włożyć samo dziecko z jego wszystkimi uczuciami do szufladki z napisem ,,dobro", pojawiają się dość duże komplikacje. To dziecko nie jest złe ani takie się nie staje, po prostu nie potrafi się odnaleźć pośród tego, co dobre, jednocześnie czując, że samo nie pasuje, nie wie jakie jest, jakie powinno być, skoro dano mu do zrozumienia, że nie zasługuje na miłość. Po takiej sugestii nie stajesz się zły, takie rzeczy mogą sugerować tylko skończeni idioci. Ale trudno ci zrozumieć, co to znaczy być dobrym. Trudno ci dopasować się do jakiejś postawy, która zdaje się być w sprzeczności z tobą. Bo skoro miłość jest dobrem, a ty na nią nie zasługujesz, to czym to właściwie czyni ciebie?
Zdaję sobie sprawę, że to może brzmieć jak mowa trawa, jak gadki mające usprawiedliwić bycie gnojem ze strony wszelkiej maści gnojów. Trudne dzieciństwo blablabla jasne. Ale uwierzcie mi, takie rzeczy się dzieją, wiem, bo ich doświadczyłam. Co to jest trudne dzieciństwo? Czy wam się wydaje, że potrzeba przemocy czy nadużyć seksualnych, żeby ktoś cierpiał w swojej rodzinie? Otóż nie, wystarczy bardzo, bardzo niewiele - tylko nie wspierać, nie współczuć, nie pomagać, dawać do zrozumienia, że mógłbyś być kimś lepszym. To już w zupełności wystarcza dla małego, dziecinnego serca.
I to zajmuje lata, żeby dojść do tego oczywistego stwierdzenia, że czyjeś niesprawiedliwe zdanie na twój temat jeszcze z automatu nie czyni cię złym. Niby taka prosta rzecz, a trudna do przyswojenia. Jeśli się żyje w przekonaniu o czymś, trudno od tego odejść. Trudno się pozbyć wrażenia, że nawet jeśli robisz coś dobrego, to jest mniej warte, bo jesteś tak w głębi duszy kimś gorszym. Pojawia się dysonans, rozbieżność pomiędzy rzeczywistością, a tym co czujesz. Nie ma jak zidentyfikować tego, jakim się jest człowiekiem naprawdę. Chcesz być dobry, postępować dobrze, bo to dał ci Bóg i masz w swoim sercu poczucie, że dobro jest czymś dla ciebie. A jednocześnie czujesz się tak potwornie zły, tak nie wystarczający w niczym. Jakbyś nie miał prawa być szczęśliwy. Nie widzisz nawet sensu się starać o cokolwiek lepszego, czujesz się na starcie skazany na porażkę.
Można by długo na ten temat pisać, ale myślę, że tym którzy to znają już zrozumieli co mam na myśli. Bo w gruncie rzeczy myślę, że nie jest łatwo takie coś zrozumieć. Takim ludziom jak ja bardzo ciężko jest żyć wśród innych ludzi. Bardzo. Wszędzie towarzyszy ci strach i poczucie niedopasowania, niezasługiwania na niczyją sympatię. Z każdej strony otacza cię pogłębiający się smutek. To jest trudne do zniesienia. Skutecznie uniemożliwia wybaczanie sobie. A kiedy pojawiają się rzeczy, które należałoby wybaczyć to już w ogóle zaczyna się jazda do kwadratu, bo nagle się okazuje, że niczego nie potrafisz sobie wybaczyć. To nie tak, że jesteś słabym człowiekiem, któremu mogło się coś nie udać i który może coś naprawić. Ty jesteś w swoich oczach małpą w ludzkiej skórze, która powinna być dla dobra społeczeństwa poddana eutanazji. Gdy zdarzy ci się zrobić coś złego, zyskujesz tylko namacalny dowód na to, jak niewiele jesteś wart.
Żyjąc w takiej niepewności co do siebie, kwestią czasu, przynajmniej dla mnie było zwrócenie się przeciw sobie samej. Rozróżnianie tego co dobre i złe, gdy sama sobie wydawałam się zła, zawsze było trudne, z czasem ta granica rozmywała się coraz bardziej. Wbijanie sobie szpilek w dłonie, gryzienie się, uderzanie różnymi przedmiotami, to wszystko wydawało się niemal właściwe i dobre, gdy się na to patrzyło pod kątem zasługiwania. Ból wydawał się na miejscu dla kogoś takiego. Jawił się jako odpowiednia kara za niewystarczającą ilość siły do bycia dobrym, bo przecież jest się tylko gównem. Nawet śmierć już przestaje odstraszać. Powinna być straszna i zła, dla tych którzy sprawiają, że inni ludzie są szczęśliwsi. A co z takimi pasożytami jak ja? - myślałam. I nie potrafiłam znaleźć jednoznaczniej odpowiedzi, przynajmniej nie od razu.
Dzisiaj myślę, że to była najważniejsza i najlepsza decyzja mojego życia, zwrócić się do Boga. Alternatywą dla mnie była tylko śmierć, realna, której wręcz pragnęłam, która byłaby końcem wszystkich problemów. I jestem farciarą, że w odpowiednim momencie miał mi kto pokazać że istnieje takie coś jak miłosierdzie, że ktoś może mi zaoferować wybaczenie, nawet kiedy nie mam go sama dla siebie. Ci, którzy tego dokonali, wiedzą, że to o nich mówię. Błogosławię was w myślach i nie przestanę póki żyję, moi kochani. Bardzo dużo łaski mnie spotkało przez wasze ręce, Bóg to z pewnością widział. Od tamtego czasu jest inaczej, łatwiej mi definiować dobro i zło w odniesieniu do Tego, który jest dobrem. Lżej mi też myśleć o samej sobie, dzięki temu że zostałam zbawiona, wiem, że śmierć nigdy nie była jedyną możliwą drogą dla mnie.
A jednak coś takiego jest w człowieku, że gdzieś tam, głęboko, chowa wszystko co przeżył. I ze mną też tak jest, nie będę ukrywać, że nie wszystko z mojej przeszłości jest przezwyciężone. Czasem, kiedy jest źle, pewne rzeczy powracają i szczególnie dotkliwie sprawa ma się w kwestii obwiniania się i niezdolności do wybaczenia sobie. Dokładnie to się dzieje teraz.
Wiem, że nie jestem zła. Jestem tego pewna. Ale jednocześnie czuję się winna, czuję, że nie zrobiłam dość, że nie zapobiegłam niczemu. Nie umiem sobie tego wybaczyć i to powoduje taki straszny gniew we mnie. Bo nie jestem zła, wiem, że nie jestem, a czuję się jak zły człowiek. Ktoś kto widział, że coś się dzieje i odwrócił wzrok, poszedł sobie.
Zostawiłam go samego, całkiem samego z jego problemami, dlatego zaczął brać.
I Bóg mi to wybaczy, bo jest miłością, wiem to. Ale on nie i ja sobie tym bardziej. W takich chwilach czuję, że powinnam uciec od ludzi i nigdy nikogo nawet nie próbować kochać. Bo jeśli kocham całym sercem i takie rzeczy się dzieją, to co to jest za miłość? Co komu po czymś takim?
Już wiecie wszystko o mnie. Teraz już w dobrym tonie wydaje się zamilknąć, przynajmniej do jutra.
Hello, world. Być może wam czas mija równie powoli co mi, i macie tyle czasu do zmarnowania na czytanie tych głupot, co ja na pisanie ich. A może nie, w sumie nie życzę wam tego. To nienajlepsze uczucie kiedy ci wszystko jedno i masz ochotę zatrzymać czas w miejscu, byle tylko wszyscy się od ciebie odczepili. Nie życzę nikomu. Tak czy inaczej, wróciłam, żeby zmarnować chwilę na pisanie o moich planach i staraniach. Zechcecie, posłuchacie i git, nie - też git. Wszystko git.
Z pewnym rozczuleniem wracam teraz myślami do chwil, kiedy moim głównym hobby było myślenie o wspólnej przyszłości z księciem. Nie do uwierzenia, jak drobne szczegóły codzienności potrafiły stanowić obiekt moich westchnień. Owszem, większe rzeczy też, ale obok marzenia o tym, że się pobierzemy, że wyjedziemy gdzieś daleko i będziemy mieć gromadkę dzieci, potrafiłam marzyć o tym, że będziemy razem spacerować po naszym ogrodzie. Albo o tym, że będziemy razem kroili warzywa do zupy na obiad albo całowali się w czoło na dobranoc. Bardzo drobne, takie głupie i nieistotne rzeczy stanowiące elementy normalnego życia były dla mnie jakimś synonimem szczęścia. Nie wydawało mi się, że potrzeba nie wiadomo jak doniosłych wydarzeń, kiedy samo bycie razem już było tak cudowną perspektywą. Potrafiłam nawet uważać, że będzie ok, nawet gdy nie będę miała ciekawej pracy, wykształcenia czy możliwości, jeśli on mnie będzie chodził ze mną na zakupy i przykrywał mnie kocem, kiedy zasnę na kanapie. Zdumiewam się teraz, jak bardzo człowiek głupieje, kiedy tak się zakocha.
I czasem taki uparciuch wychodził ze mnie, gdy pojawiały się symptomy tego co potrzebne, żeby od planów przejść do działań. Wkręciłam sobie, że wszystko tak właściwie w moich rękach, że im bardziej się postaram, żeby było dobrze, żebym poszła na terapię, im bardziej będę ciężko pracować nad tą relacją i dbać, żeby była coraz lepsza, tym szybciej to wszystko się stanie, tym pewniejsze będzie, że moje marzenia się spełnią. To było bardzo naiwne z mojej strony, ale jakie inne mogło być, kiedy ja sama byłam tak naiwnie pewna jego uczuć? No i uparłam się na niego, na to życie z nim, zdecydowałam się w sobie, że tak, to ten na zawsze, koniec kropka. I dobrze mi było z tym wyborem, sądziłam, że mam tyle szczęścia, że taki człowiek mnie chce, byłam pewna, że jest wart wszystkiego, co najlepsze. Bez przerwy myślałam, co jeszcze można zrobić, żeby było lepiej. Nie było to trudne do wymyślenia, oboje chorowaliśmy, więc było dużo rzeczy do zrobienia i dobrze, myślałam, i cieszyłam się na taką ilość pracy. Wydawało mi się to cudowne, taka możliwość harowania razem nad sobą, taki ekspres do marzeń. Im więcej rzeczy udawało nam się naprawić, tym bardziej cieszyłam się. Robiłam wszystko, co widziałam, że jest do zrobienia i non stop się modliłam. Boże jaki ty jesteś wielki, że dajesz mi szansę. Boże bądź uwielbiony w tej pracy. Boże jak ja ci dziękuję. Blablabla, latałam trzy metry nad ziemią, bo taka byłam pewna, że wystarczy zrobić wszystko i już, każde moje marzenie się spełni. Bo czemu miałoby się nie spełnić, skoro ja się tak staram?
Uśmiecham się do tych wspomnień teraz, tak jak dorośli czasem uśmiechają się do dzieci. Poza krótkimi momentami załamań mam świadomość, że Bóg nie zniszczył mi planów. Bóg nie chciał, żeby książe został narkomanem, myślę, że zrobił wszystko co się dało, żeby go powstrzymać przed braniem. Czy ja zrobiłam wszystko..prawdopodobnie nie, bo nie rozumiałam, jak poważny to jest problem, ale myślę, że i w tej kwestii ostatecznie moje starania były by warte nic ponadto, co cała reszta.Czyli nic, teraz w sumie po prostu nic. Dałam z siebie maksimum zaangażowania, po to aby ten związek się udał, wszystko co byłam w stanie wtedy z siebie dać. Może to było mało, ale to było moje wszystko, a naprawdę chciałam się leczyć, postarać na te więcej niż 100%, dać już nawet to we mnie do czego nie mam dostępu, co wymaga pracy i będzie okupione cierpieniem, ale jeszcze przecież tam jest, nieoddane. Tak, żeby oddać już wszystko, całe życie. I ten plan nie udał się, został przerwany w połowie realizacji i teraz się zastanawiam nad tym, czy nie słusznie. Czy nie po to rozlecieliśmy się na kawałki, żebym ja zobaczyła, że sama tego nie dokonam? Że wszystko co mam w sobie nie wystarcza, nigdy nie wystarczy?
Bo nie wystarczyło, choć to było wszystko co miałam, taka jest prawda. Przy całej swojej deklarowanej miłości i poświęceniu, przy całej mojej pracy nad tym, żeby było dobrze i wszystkich moich modlitwach przyszedł ten straszny dzień bezbronności. Ze świadomością wszystkich moich starań stanęłam naprzeciw faktu, że on może wcale nie zechcieć z tym zerwać i przestać ćpać, całkowicie bezsilna. Wszystko co robiłam okazało się niczym, nic nie mogłam zrobić w tej kwestii, nic nie mogłam na to poradzić. Żadne z moich wysiłków nigdy nie mogły sięgnąć tak daleko. Wszystko kończyło się w punkcie zrozumienia, że jeśli on zechce się zaćpać, jeśli zechce oszukiwać mnie i brać do końca życia, ja nic z tym nie zrobię. Bo nic nie mogę, po prostu.
I wiecie, wtedy pomyślałam o tym, jakie to może być uczucie być Wszechmogącym Bogiem, bezsilnym wobec grzechu takich małych mrówek wszechświata, jakimi jesteśmy. Stwarzasz gościa czy gościówę i cały świat dla niego, otaczasz opieką, przysięgasz na samego siebie ,,jesteś wolny, wszystko cokolwiek zechcesz, rób, a ja ci obiecuję, że cię uszanuję" bo kochasz go cholera tak bardzo, że chcesz mu dać tę wolność, nie chcesz psa na łańcuchu, a prawdziwego serca, które czuje coś naprawdę. I możesz kuźwa obrócić cały ten świat w proch i masz nieograniczone niczym możliwości, a nie możesz zatrzymać takiej jednej małej osoby przed ćpaniem. I wiesz, że to jest złe, wiesz, że to ją zabije i zniszczy i to ci łamie serce, ale dałeś słowo i jesteś bezsilny. Mogąc wszystko, nie możesz nic.
To jaka jest inna opcja, spytacie? Pogodzić się z tym, że nasze wszystko nie wystarcza, że jesteśmy gównem, któremu nic się nigdy nie uda? Nie mieć marzeń? No nie, nie sądzę, że taka przesada w drugą stronę jest dobra, ludzie przecież pracują nad osiągnięciem swoich celów i codziennie komuś gdzieś tam coś się udaje. Ale może nie mówić sobie od razu na dzień dobry, uda się, bo się postaram. Lepiej jest się postarać i dać z siebie te 100%, potem się nie zastanawiasz, co by było gdybyś zrobił więcej. Ale mieć z tyłu głowy to, że ponieważ ludzie są wolni czasem wszystko po prostu trafia szlag i to niezależnie od tego ile harowałeś, jak bardzo chciałeś, jak bardzo kochałeś. I taka porażka, czy ja wiem, może jest dobra. Może pozwala zobaczyć, że Bóg nas kocha mimo tego, że tyle tego gówna na świecie. Że czasami nie robi nic bo my tak strasznie chcemy, że nie widzimy zła. Myślę, że ze mną tak było, jeśli pozwolił żeby to się stało, to po to, żebym zobaczyła, że było to zło i było go bardzo dużo w życiu księcia. A nie widziałam, tak strasznie się zakochałam, że zamknęłam oczy.
I może po to, żebym przestała grzeszyć pychą. Żebym zobaczyła, że czasem przegram i to nie musi być złe. Ostatecznie nawet ja mam na tyle rozsądku, żeby wiedzieć, że być żoną narkomana byłoby do dupy. I pewnie w krótkiej perspektywie wdową. Chyba już lepiej tak cierpieć, jak ja teraz.
Mimo wszystko, nie żałuję, że się postarałam na maksa. Dzięki temu wiem, że to miało wartość.
Ciężko dzisiaj wyrywać te słowa z siebie, mam bardzo dużą ochotę spać, pewnie już częściowo zasypiam, dlatego pewnie powinnam jak najszybciej to napisać. I postaram się, zrobię co w mojej mocy.
Wyobraźcie sobie taką sytuację, turysta sobie idzie w górach po szlaku, nagle pieprznie burza i gość schodzi z trasy, niby debil, ale jeżeli np. poza szlakiem są drzewa pod którymi można się schronić, to zachowanie nabiera więcej sensu. A co powiecie o kimś kto wyrzuca mapę, bo nie zamierza wracać na szlak? Takiego klienta już chyba nic nie uchroni od niepochlebnego osądu, w końcu szlak to szlak, zawsze dokądś prowadzi, w odróżnieniu od reszty terenu.
Idziesz sobie jakąś drogą w życiu, wydaje ci się, że jest ok, masz mapę i kompas, wiesz dokąd idziesz i chcesz tam się znaleźć, nie błądzisz. I nagle pojawia się taka burza, jakiej nigdy dotąd nie widziałeś, nie ta z rodzaju ,,jakoś to będzie", taka na którą jeden rzut oka wystarczy, żeby wiedzieć, że nie dasz rady z tego wyjść w całości. Nie wiem co robią normalni ludzie w takich sytuacjach, wiem, że ja podskoczyłam ze strachu, rzuciłam na ziemię manatki i zaczęłam biec jak najdalej od tej drogi wywalając mapę i wszystko co by mi pozwalało wrócić. Nie wiem co wtedy myślałam, wiem, że zrobiłabym to samo jeszcze raz, mimo tego, że teraz się konkretnie zgubiłam i nie mam pojęcia gdzie jestem. Nie obchodzi mnie, że poza szlakiem też są burze, nieraz pewnie gorsze. Dla mnie ta najgorsza zdarzyła się tam i nie chcę tam wracać, gdzieś mam takie drogi na których są rzeczy które cię rozdzierają na pół. Niech ci, którzy się czują dość silni, dają się rozdzierać.
Wiem, że to naiwne i głupie, że nie da się uciec od zła i cierpienia. I co ta wiedza zmienia, powiedzcie mi? Czy w jakiś sposób mam się czuć lepiej wiedząc, że poza Bogiem nie ma szczęścia? To dlaczego nie ma Go na Jego drogach? Ile tych cholernych kilometrów, zanim się dojdzie do tego miejsca bez bólu?
To żadna nowość dla Niego, że się modlę żeby mnie zabrał. Nie potrafię znosić tyle ile zsyła w nieskończoność, a jakoś wciąż żyję. Nie umiem tego pojąć. Nie robi mi to różnicy, niech zwala się na mnie cały gnój tego świata, ale razem z siłą, żeby to nieść. Inaczej zawsze będę spierdzielać z tej drogi i wyrzucę każdą mapę. Bo to jest sadyzm, dawać ciężar a nie dawać mięśni. Jestem tylko małą głupią baba, procentowy udział tkanki mięśniowej w moim ciele i tak nigdy nie przekroczy 50%.
Nie ma lustra w moim pokoju i dobrze. Gdybym była dyrektorem szpitala psychiatrycznego, kazałabym zabrać wszystkie lustra. Chory psychicznie człowiek nigdy do końca nie wie kim jest, kiedy widzi swoją twarz, to może niepotrzebnie się łudzi. Ja byłam kimś, kim już nie chcę być. Może kimś dobrym, ale kimś kto musiał bardzo dużo czuć i znosić, ale nie protestowałam, mówiłam ,,Jezu, w twoim krzyżu jest moja siła, przytul mnie do swoich ran". Myślałam, że jestem błogosławiona, skoro cierpię z powodu próbowania być wierną Bogu, myślałam, że tak jest dobrze. Że On mnie pokrzepi, pomoże mi to nieść. I czułam, że to robi, naprawdę widziałam, że Jego łaska mi daje życie w tym wszystkim, co uśmierca. I co się stało, to już nieaktualne? Nie ma już więcej łaski dla mnie?
Nie wiem kim jestem teraz. Prowadzę jakieś cholerne życie na autopilocie, poza krótkimi momentami nie czuję prawie żadnych emocji. Może z wyjątkiem rozpaczy, ta szmata rzeczywiście pojawia się często, bez słowa się wślizguje do głowy cokolwiek robię, bez krztyny litości, bez wyjaśnienia. Nie wiem co mówić ludziom, jakie słowa przeciągać przez gardło. Czuję, że nie kłamię tylko wtedy, kiedy mówię, że jestem senna i zmęczona. To właśnie jest prawda, tym teraz jestem.
Zmęczonym, nie rozumiejącym, nie potrafiącym nic naprawić człowiekiem, który tylko ciągle płacze, nie wiadomo już nawet dlaczego. Nie wiem, co to za twarz, którą widzę. Tylko jedno wielkie zrezygnowanie w oczach, tylko przygryzione wargi i łysiejąca głowa, nic więcej. Po co mi lustro? Jaka przyjemność z oglądania czegoś takiego?
Więc jeśli są tu jacyś ludzie, którym na mnie zależy, to mam do was prośbę. Nie pytajcie mnie co się dzieje, co czuję, czego bym chciała, nie dawajcie mi znać, że czekacie, nie pokazujcie na zegarki dając do zrozumienia, że czas mija bo ja o tym wiem. I nie macie monopolu na prawdę, więc nie potrzebne mi wasze opinie, nawet jeśli uważacie, że przesadzam, że to za długo trwa, że nic się nie stało, że będę jakoś z tym żyć. Nawet jeśli będę, to nie wiecie co ja czuję. Ja też nie wiem, więc przestańcie się zachowywać jakby było na odwrót. Bo się mylicie, po prostu się mylicie.
Pozwólcie mi płakać po prostu. Dajcie mi chodzić w czarnych ubraniach i być w żałobie. Czy wam się to podoba czy nie, w dużej części umarłam. Chcę opłakać tę stratę w spokoju, pozwólcie mi.
I jeśli potraficie, nie bądźcie szorstcy. Ja dam sobie radę bez waszej czułości, na pewno. Mówię tylko o tym, co moglibyście zrobić, jeśli byście chcieli.
Śnieg pada, wiecie? To dobre, spójne, niemal poetyckie. Złamał mi serce zimą, mam dodatkową wymówkę dla zimnych rąk.
Dzisiaj będzie bez rozkmin, kilka słów o moim samopoczuciu po tym okresie ciszy. O tym ,,cierpieniu pełną parą". Jest we mnie imperatyw, żeby to napisać, co wtedy czułam. Moi bliscy przyjaciele, a nawet czasami zwykli znajomi pytali, a ja nie umiałam jakoś tego zebrać do kupy. Teraz już chyba potrafię.
Czasem to były jakieś meliny typu dworzec albo metro, brudni ludzie w łachmanach leżący na ziemi, widać że żywi, ale bardzo zmarznięci i jacyś tacy chorzy z wyglądu, kasłający czy coś. I książe chodzący pomiędzy nimi, szukający miejsca żeby usiąść. Często też jakieś takie chore postacie z filmów, jacyś narkomani o takim anemicznym wyglądzie, bladzi lub sini, z zapadniętymi policzkami, podkrążonymi oczami, wypryskami na twarzy, znowu brudni, znowu on między nimi, wyglądający tak samo jak oni wszyscy. Ale najgorszy był ten pierwszy sen, nie wiem czemu najbardziej mnie wytrącił z równowagi. Nie pamiętam go w całości, wiem tylko, że książe siedział na podłodze mojego domu i płakał, pytając czemu go nie kocham, czemu nie możemy być razem. Podchodziłam do niego, tuliłam jego głowę i całowałam ją, głaskałam go, zaczynałam pocieszać. On podnosił dłonie żeby mnie objąć i wtedy zauważałam, że z jego rąk leje się krew. I zazwyczaj to był moment, w którym się budziłam.
Nie pamiętam kiedy się zaczęły te sny i moje problemy z zasypianiem. Pamiętam za to doskonale kiedy się zaczęły inne problemy. Padało, to był wtorek, byłam niewyspana, bo zerwałam się w środku nocy, a nie mogłam spać w dzień, bo jak zwykle miałam za dużo nauki. Siedziałam w kuchni nad talerzem obiadu i przypomniałam sobie ten dzień kiedy razem z księciem zrobiliśmy sobie piknik przed zachodem słońca. Jedliśmy pierogi z garnka i piliśmy herbatę z takich termokubków. Rozpychałam się łokciami i zabierałam mu widelcem wszystkie kawałki tak dla zabawy. Śmiał się, a i tak zostawił ostatniego dla mnie. Bardzo lubię to wspomnienie, ale tamtego dnia na myśl o tym z jakiegoś powodu zrobiło mi się strasznie niedobrze, musiałam odłożyć widelec i wstawić jedzenie do lodówki. ,,Zjem później" pomyślałam, ale później też nie byłam w stanie. Wszystko się zepsuło, wyrzuciłam cały talerz z moim obiadem trzy dni później.
I to w sumie była taka moja codzienność wtedy, koszmary, wspomnienia, nauka i ,,zjem później". I jeszcze codziennością były modlitwy a'la gdzie ty teraz jesteś Boże. Bo to mi się nie mieściło w głowie, że miałby być gdzieś obok mnie kiedy ja się czuję tak strasznie. Strasznie to dobre słowo. Byłam przerażona, że to się nigdy nie skończy. Że już zawsze te uczucia we mnie, te koszmary, to wszystko zostanie takie samo, nic się nie zmieni na lepiej.
A tak zmieniając temat, dziś wstałam o 4 nad ranem i poszłam odmawiać jutrznię z neosiami z mojej parafii. How crazy is that? :) Chyba brakuje mi mojego ramu, śpiewania jutrzni razem. Nie wyspałam się, ale nie żałuję. Nikt nie śpiewa piękniej niż Neo :) Podobno pierwsi chrześcijanie zbierali się razem o świcie na nabożeństwa. Może dlatego w jutrzni śpiewa się ten kawałek o wschodzącym z wysoka słońcu. Może to takie porównanie, że Bóg tak jak słońce, oświeca tych którzy mają za ciemno w życiu? Którzy nie widzą, gdzie jest to światło i potrzebują aż takiego czegoś jak słońce, żeby wszystkie ciemności zniknęły? Nie wiem, może. Nie jestem dobra w takie interpretacje.
Wrzucę wam chociaż ładną piosenkę, żeby trochę zrównoważyć te dziwactwa o których piszę. Myślę, że znacie, każdy zna takie ładne piosenki o miłości. Bo wiecie, takiej prawdziwej miłości to mogłabym szukać nawet o 4 nad ranem. Całe życie kurde będę szukać.
Jeśli istnieje poza tobą, Jezu. Coraz bardziej w to wątpię, że ktoś poza Tobą ją ma.
Dobry wieczór, moja widownio, hej waszym oczom i metaforycznym uszom. Dziś posłuchacie (jeśli chcecie) bajki o niedźwiedziach, takich zwykłych brunatnych miśkach. I trochę o pogodzie, bo to się ściśle wiąże w powyższym.
Dzieciom często się mówi, że niedźwiedzie zapadają w sen zimowy i to prawda, jednak nie każdy zdaje sobie sprawę, czym z biologicznego punktu widzenia jest ten ,,sen". Bo nie jest to z pewnością taki rodzaj snu w jaki zapadamy co noc. Wręcz na odwrót, ten tzw. sen zimowy dzikich zwierząt to jest pewien rodzaj tymczasowej, bardzo głębokiej hibernacji, porównywalny pod względem reaktywności na bodźce zewnętrzne z poziomem przytomności człowieka w całkowitej narkozie. Takie zwierzę nie jest w stanie się obudzić z powodu np. hałasu, całe jego ciało niejako ,,zmienia tryb pracy" przystosowując się do tych specyficznych warunków otaczającego świata, cały metabolizm zwalnia nastawiając się głównie na katabolizm brunatnej tkanki tłuszczowej, w celu zapewnienia najważniejszej, głównej czynności życiowej tj.utrzymania ciepła. Wszystkie inne funkcje życiowe zmniejszają swoją intensywność do niewiarygodnego poziomu, takiego, jaki nigdy się nie zdarza poza okresem zimowym. I ja na przykład czytałam mojemu kuzynowi gdy był mały bajki o misiach którym śni się zimą ul pełen miodu i teraz, kiedy dorosłam, jestem szczerze zawiedziona tym oszustwem jakiemu byłam poddawana i jakie sama rozprzestrzeniałam. Miś w stanie hibernacji nie ma snów.
I co to ma do rzeczy? Właściwie prawie nic, tak mi przyszło do głowy, bo kiedyś miałam taką myśl która mnie rozbawiła z tym związaną.
,,Drogę dla Panaprzygotujcie na pustyni,wyrównajcie na pustkowiu gościniec naszemu Bogu!" (Iz 40, 3)
Na początku ewangelii według świętego Mateusza jest fragment o tym, że Jan Chrzciciel wychodzi na Pustynię Judzką, żeby lepiej usłyszeć Słowo Boże i jako ,,głos wołającego na pustyni" zachęca do nawrócenia przed przyjściem Pana. Kiedyś medytując to Słowo miałam bekową według mnie myśl, że Jan wyszedł na pustynię, ale było tam tak cicho, pusto i nudno, że zahibernował się jak niedźwiedź i stwierdził, że poczeka aż ten Mesjasz w końcu przyjdzie. Nieśmieszne, wiem. Ale ja jako dziwak, śmiałam się z dwie minuty. Nie wszedł w stan hibernacji, bo przecież ,,wołał" z tej pustyni, no chyba, że robił to przez sen, nie wiem. Ale nie sądzę, nie poszedł tam w końcu, żeby spać, tylko żeby słuchać.
I ja po kilku dniach rozmawiania z księciem po tym, jak poznałam prawdę, stwierdziłam, że najwyższy czas wypierdzielać na pustynię. Nie dlatego, że jakoś desperacko chciałam usłyszeć Słowo, o nie, to zdecydowanie za wysoki poziom dla mnie. Po prostu czułam, że potrzebuję chwilowego odcięcia się, byłam przed ważnym kolokwium z anatomii i potrzebowałam skupić się na nauce, a rozmowy z księciem, mimo szczerych chęci pozostawały trudnym i męczącym mnie psychicznie zdaniem.Powiedziałam tylko nie chcę rozmawiać, odezwę się po kole i znikłam. Chyba też trochę sądziłam, że jak odpocznę, częściowo ,,przeboleję" to wszystko, będzie mi łatwiej znaleźć z tego wszystkiego jakieś wyjście, takie które Bóg by pochwalił. Takie dobre. Trochę chyba wyobrażałam sobie, że idę na pustynię, jak Jan, i tak samo usłyszę coś, jakąś wskazówkę, jak żyć z tym wszystkim dalej.
No i uczyłam się, bardzo ,,ostro" jeśli się tak mogę wyrazić, zdałam wszystko co było do zdania i po fakcie usiadłam z całkowitą pustką w sercu i głowie rozumiejąc tyle co wcześniej, czyli prawie nic. Cały ten czas pracowałam tak ciężko, że nie miałam czasu ani ochoty wracać myślami do problemów, od których chciałam odpocząć. To nie była żadna pustynia, zwykła hibernacja, sen, przestawienie metabolizmu na tryb ,,nauka-sen-jedzenie" i nic więcej. Taki czas nie mógł pomóc w niczym. I kiedy zniknęło to, czym wypełniałam sobie ten czas ciszy, całe to cierpienie i rozgoryczenie, że Bóg nic nie powiedział, chociaż chciałam, żeby to zrobił, wróciło do mnie ze zdwojoną siłą. Teraz, patrząc z dystansem, wiem, że wcale tak naprawdę się nie uciszyłam i nie słuchałam, mimo iż tak twierdziłam. I to dość oczywiste, jednak kiedy się jest bardzo nieszczęśliwym, trudno zobaczyć coś poza swoim nieszczęściem. Dlatego wtedy stwierdziłam, że takie bycie cicho nie ma sensu, że Bóg najwidoczniej ma to gdzieś i nic nie odpowie na moje pytania, a ja muszę po prostu zacząć cierpieć pełną parą zamiast to tłumić i mieć nadzieję, że w ten sposób, czy ja wiem, może szybciej skończą mi się łzy. Tak, chyba taka była moja logika wtedy. I tego postanowiłam się trzymać.
Może i dobrze, wiecie, bo gdybym tak jak Jan wysłuchała się w siebie i poprosiła Boga o komentarz, jeśli usłyszałabym tylko ,,nawróć się", to i tak bym tego nie przyjęła do wiadomości. Wtedy dla mnie takie rady były gówno warte po prostu.
W międzyczasie przyszła zima do miasta, wyciągnęłam moją zimową kurtkę z szafy i pomyślałam sobie, że takim misiom to fajnie, może i nie myślą, ale też nie czują, niczego, bólu też. I to była bardzo fatalna myśl. Gdyby nie takie jak ona, nic złego by się ze mną nie stało.
O, a w ogóle, to ucieszyłam się dziś :) i to tak szczerze. To było miłe, lubię takie momenty większej pobudki. Może są dobrym znakiem?
Papa wszystkim, nie zasypiajcie, jeśli nie musicie do jutra.
Nie wiem jak u was, ale u mnie dzisiejsza aura sprzyja smutnym wpisom. Co począć, muszę się dostosować do świata. Ale tak na poważnie, nawet gdybym chciała napisać coś wesołego, to nie ma żywcem co. Od tego momentu do końca będzie już raczej tylko smutno.
Gdyby mnie zapytano jakiś czas temu, co uważałabym za mój osobisty prywatny koniec świata, odpowiedziałabym, że śmierć księcia. Bardzo się tego bałam, zwłaszcza wiedząc, że Bóg lubi robić takie zwroty akcji, a ja chyba jeszcze z żadnym człowiekiem nie miałam tak dotąd tak daleko idących planów na przyszłość. Coś w tym jest, że Boga śmieszą podobno nasze plany. Już mniejsza o to, w każdym razie miałam dłuższą chwilę, żeby zrewidować swoje poglądy i teraz moja odpowiedź na to samo pytanie byłaby inna. Nie sądzę, że rzeczywiście potrzeba nie wiadomo jak ,,grubej artylerii", nie wiadomo jak wielkiej tragedii, żeby twój świat się skończył. Może to nie dokładne twierdzenie, lepiej ujmę to tak: twój prywatny koniec świata może nastąpić z zupełnie błahego dla kogoś powodu. Czy inni ludzie wiedzą gdzie jest twoje serce, ten twój skarb? Oczywiście, że nie. Mamy tendencję do takiego mówienia, że wielka tragedia się komuś zdarzyła, bo a to żona zmarła, a to choroba w rodzinie, a to wypadek a to coś innego, wielka tragedia to, wielka tragedia tamto i tak w kółko. Współczucie i wszystko od razu się uruchamia, tak jak powinno, racja. A wiecie, że wielka tragedia to może być zupełna drobnostka, całkiem nieistotna obiektywnie rzecz? Co się wtedy mówi albo robi? Powiem wam, jaka moim zdaniem jest definicja tragedii, największej, wręcz dramatu: obudzić się i dojść do wniosku, że cały ten czas kiedy się uważało, że jest się tuż przy Panu, było się tak naprawdę milion lat świetlnych od Niego i coraz dalej każdego dnia. I w końcu przychodzi taki dzień, kiedy zauważasz, że nie ma go nigdzie w zasięgu wzroku, że opuścił cię, a raczej to ty Go opuściłeś. Do tego, uwierzcie mi, nie potrzeba niczyjej śmierci, nie wiadomo jakich wydarzeń. To się może zdarzyć tak zwyczajnie, leciutko, nie do wiary, jak niewiele potrzeba.
Ja przynajmniej nie potrzebowałam mam wrażenie prawie nic. Kim my byliśmy właściwie dla siebie? Bardzo łatwo było to zbagatelizować, było co najmniej kilka powodów. Czy my przeżyliśmy ze sobą nie wiadomo ile lat, żeby powiedzieć, że się znamy do cna? Skąd, raptem półtora roku, co to jest tak naprawdę, jeśli by mierzyć za pomocą czasu. No dobrze a za pomocą jakości? Chyba jeszcze gorzej, niewiele ponad rok lichego związku, który nas oboje przez pewien czas konkretnie wyniszczał, jakieś niezrealizowane plany na przyszłość, z których nikt nas miał nie rozliczać, kilka gównowartych, złamanych obietnic, kilka chwil radości. Dodajmy to do faktu, że nie mamy po 50 lat, a ledwie minęliśmy 20, nie stoimy nad grobem, żeby już nie mieć czasu czy sił, oboje jesteśmy na progu dorosłego życia tak naprawdę. Większość ludzi w naszym wieku tworzy raczej krótkotrwałe, przelotne związki, jeden po drugim, bez żalu. To nie jest dla wszystkich czas intensywnych przygotowań do przyszłości, raczej czas zabawy przed jej rozpoczęciem. Więc o co ten hałas? Co się właściwie za wielka tragedia wydarzyła, że trzasnęłam pod jej naporem jak zapałka? Ten pierwszy rzut, pierwsze dni po tym wszystkim, to naprawdę był dla mnie emocjonalny poligon. Nie przypuszczałam, że potrafię być tak ordynarnie wulgarna i obraźliwa w stosunku do kogokolwiek, a tu nagle się okazało, że nie jestem w stanie w ogóle inaczej z nim rozmawiać. To samo dotyczyło modlitw, właściwie sama już nie wiem o co. Jak puścili w głośnikach w sklepie piosenkę kojarzącą mi się z nim rozpłakałam się tak, że nie potrafiłam odczytać składu batonika, który trzymałam w ręce. Innym razem z tego zamyślenia prawie weszłam pod samochód, bo nie zauważyłam czerwonego światła na przejściu. Po tej sytuacji stwierdziłam, że lepiej będzie nie wychodzić z domu i konsekwentnie tego nie robiłam, chyba, że nie miałam wyboru.
I z jakiego powodu właściwie? Pewnie wiele osób, zwłaszcza starszych mogło by mieć problemy ze zrozumieniem. Nikt nie umarł, przecież nic się nie stało, dobra, twój chłopak okazał się ćpunem, ale hej, no to jego strata przecież, zostaw go i żyj dalej pełnią życia.
A co jeśli on sprawiał, że czułam, że żyję pełnią życia? Czy to coś zmienia?
Jestem w stanie naprawdę zrozumieć minimalizację tego co się stało z perspektywy naszego związku. Ostatecznie te argumenty miały logiczne uzasadnienie, uczucia niewiele zmieniają wobec faktu, że naprawdę całe życie jeszcze przed nami i w trakcie niego na pewno bardzo wiele ludzi do kochania. Oraz, że naprawdę było między nami tylko kilka obietnic, których oboje wiedzieliśmy, że możemy nie umieć dotrzymać.
Ja już teraz jednak sądzę, że to był inny rodzaj tragedii. Chyba nigdy nie przyjmowałam do wiadomości, że być uczniem, to znaczy nieść krzyż Jezusa. Wyobrażałam sobie, że życie w wierze jest albo pozbawione cierpienia, albo tylko z jego umiarkowaną dawką, że Bóg zabiera od ciebie zbędny nadmiar zmartwień. I kiedy tak naraz, niespodziewanie przyszło do mnie tak ogromne bezpodstawne cierpienie, nie wiedziałam o co chodzi. Nie rozumiałam, dlaczego. Czułam, że Bóg mnie opuścił. I to była dla mnie największa tragedia, mój własny koniec świata.
Stay tuned.
Łapcie Miłosza na tę resztę drugiej niedzieli. Jeśli też macie w planach jutro oblać koło z anatomii, nie przejmujcie się. Afterall, są większe tragedie.
Innego końca świata nie będzie. Innego końca świata nie będzie.
I tym sposobem dobrnęliśmy do punktu wyjścia. od dzisiaj trochę inna forma postów, bo przechodzimy do czasu teraźniejszego. Będę wyjaśniała, co się właściwie stało i jak to wpłynęło na mnie. Pewnie część wpisów będzie krótka, a część może właśnie długa. Zależy pewnie od tematu, na pewno mam jakieś przemyślenia w niektórych sprawach, ale będę się skupiać jednak na uczuciach. One są w tym wszystkim gwoździem do trumny według mnie.
Nasz związek ustabilizował się, oboje byliśmy zdecydowani na terapię i wspólne życie po studiach, oboje podjęliśmy jakieś kroki w tej kwestii. Z konieczności chwilowo był to związek na odległość, jednak nie ulegało wątpliwości, że chcemy czekać. I uważam, może niesłusznie, że było dobrze. Ja się przynajmniej czułam dobrze, na tyle ile się dało, bo to jednak ciężkie studia, przeprowadzka itd. Ale nie miałam zawahań w tej jednej kwestii, że zmierzamy ku dobremu tj. ku założeniu kiedyś tam rodziny, ku prawdziwemu życiu razem. I ta myśl mnie cieszyła, dawała mi pewien spokój i motywowała mnie do pracy nad naszą relacją. Czułam się naprawdę ok, jak ktoś kto małymi kroczkami zmierza do realizacji jakiegoś wymarzonego celu.
I wtedy książe trafił do szpitala. To w sumie było dla mnie mega niejasne, ale nie mówiłam sobie, że trzeźwe myślenie jest najważniejsze, mimo że nie było wiadomo co się dzieje ani w sumie nic konkretnego, starałam się zachować spokój i po prostu modlić. Oczywiście, to teoria, jasne, że panikowałam, jak każdy z kogo drugą połówką nagle jest coś nie tak. Ale poprosiłam bliską mi osobę o modlitwę i stwierdziłam, że na tym trzeba skończyć, czekam na telefon i żyję dalej, jakoś trzeba, co nie? Miałam jakieś dziwne poczucie, że wszystko będzie ok, że Bóg czuwa.
Okazało się, że mógł wrócić do domu tego samego dnia, więc odetchnęłam z ulgą. Nie byłam przygotowana na wiadomość, jaką dla mnie miał. Parę dni wcześniej rozmawialiśmy o złych rzeczach w naszym życiu, przewinął się temat tych narkotyków. Powiedziałam, że mam tę obawę, że do tego wróci i zostałam uspokojona. Możecie mnie uważać za głupią, ale niesamowicie mnie to brzydzi. Pomijam fakt tego, że z ćpunami nie można zakładać rodzin, bo co z nich by byli za rodzice. Chodzi o to, że sam fakt brania był dla mnie obrzydliwy, nieważne czy chodziło o film w którym się to pokazuje czy o realnego człowieka. Jakoś wolałam zawsze to zabierać sobie sprzed oczu i z życia. Dlatego tak trudno mi się zrobiło na wieść o tym, że książe był tym narkomanem w przeszłości. Ale sądziłam, że moja wymuszona obietnica bycia czystym trzyma go z daleka od tego wszystkiego.
Pamiętam ten dzień, był fajny. Robiłam playlistę z nastrojowymi piosenkami na youtubie jako niespodziankę na nasze następne spotkanie. Wracałam z zakupami i słuchałam jej właśnie uśmiechając się do tekstu jednej z piosenek. Myślałam o tym, jak będzie wyglądał mój pierścionek zaręczynowy, wiem, idiotyczne. Chciałam przepakować szybko rzeczy i wyjść na korepetycje z chemii. Byłam rozluźniona, szczęśliwa. Pomyślałam, czemu by jeszcze nie porozmawiać z nim jeszcze przez chwilkę. I wtedy zostałam poinformowana, że książe nigdy nie przestał być narkomanem, że przez cały czas trwania naszego związku brał i postanowił się do tego przyznać wtedy. Tego popołudnia, przed moimi korepetycjami z chemii.
Nie pamiętam, co wtedy mówiłam, na pewno to nie była długa rozmowa, miałam kilka minut do autobusu. Wyrzuciłam to z głowy, wyszłam, dotarłam, liczyłam stężenia molowe, ogarniałam. Pilnowałam, żeby nie tracić koncentracji. Nadłożyłam drogi i pojechałam z powrotem innym autobusem, żeby na pewno rozmawiać z koleżanką z chemii całą drogę. Potem doczłapałam rzutem na taśmę na wieczorną mszę i usiadłam najbardziej z boku jak się dało. Nie pamiętam nic z tej mszy, tylko tyle, że się rozpłakałam na koniec troszkę i jakaś moherowa babcia mnie spytała czy potrzebuję pomocy, ale ją zbyłam i szybko stamtąd uciekłam. Wróciłam do mieszkania, usiadłam w ciszy, wyłączyłam telefon i poszłam spać. I pamiętam tylko,że przed zaśnięciem wtedy pierwszy raz pomyślałam sobie, że Boga być może wcale nie ma.
I tak wyglądał u mnie dzień, w którym dowiedziałam się, że człowiek którego kochałam najbardziej na świecie oszukiwał mnie i ćpał przez cały czas naszej znajomości.Nie ma za bardzo wiele do opisywania w kwestii uczuć, bo tego dnia było ich za dużo, by cokolwiek z tego wyodrębnić.
I chyba tyle, co więcej... Może jeszcze dla kogoś to będzie istotne jakiej piosenki wtedy słuchałam wracając, tak dla całości sprawy. Więc proszę, właśnie tej: