wtorek, 4 grudnia 2018

Dzień 6.O niezbędnym minimum odwagi.

Hej. Mam nadzieję, że macie lepszy dzień niż ja, że deszcz nie próbuje wypłukać asfaltu z ulic w waszych miastach a nadmiar typów kolagenu do wykucia nie przyprawia was o mdłości. Zdecydowanie jest mnóstwo lepszych dni na próby pisania postów jak również na czytanie ich.
Ale jest jak jest, trzeba brać co dają i nie marudzić, że mogłoby być lepiej.

Nie czuję się najlepiej, wybaczcie, jeśli ten wpis nie będzie przynajmniej tak sensowny jak poprzednie. Być może one są sensowne tylko dla mnie i problem solved. Może to i lepiej.

Może przez to, że jakoś żyję w odczuciu stałego deficytu pomocnych ludzi, zawsze byłam fanką udawania supermana. Jesteś lekomanem? Świetnie, przyjaźnijmy się. Pijesz? Cudownie, jak ci pomóc. Nie mówię, że to zła idea, nieskreślanie ludzi, nawet koniec końców bardzo patologicznych, jest jak najbardziej chrześcijańskie, ale u mnie były złe powody. Po prostu widząc w sobie bezwartościowego robaka uważałam, że próby ratowania całego świata to dla mnie coś na kształt opłaty za w ogóle przybywanie na nim. Nawet wtedy, gdy chodziło o ludzi bardzo chorych, takim którym właściwie nie dało się w żaden sposób pomóc. I to się często dla mnie kończyło kłopotami, ale nie zniechęcało mnie i praktycznie aż do mojego nawrócenia co chwila wplątywałam się w takie dziwne relacje. Chociaż zerwałam z tym nawykiem, nie zrobiłam nic z jego przyczyną, nie spodziewając się zupełnie, że to kiedyś może wrócić.


Kiedy książe mi powiedział, że jest byłym narkomanem, właściwie bez zastanowienia wymusiłam na nim obietnicę tego, że będzie czysty. Żałuję teraz, że bez zastanowienia, bo gdybym to przeanalizowała dłużej, pewnie doszłabym do wniosku, że stare hobby wraca do głosu, i że zachowuje się tak, jak kiedyś, gdy próbowałam taką obietnicą wymusić na moim dawnym uzależnionym przyjacielu nie wracanie do nałogu. Być może uważałam, że to rozwiązuje sprawę. Tak, pewnie w większej mierze tak. Być może po raz kolejny zobaczyłam w nim jakąś szansę na ,,wyrównanie długu ze wszechświatem" i chociaż spróbowanie mu pomóc. ,,Spróbowanie" to dobre słowo, gdyby nie chodziło mi tylko o to, żeby poczuć się lepiej, gdybym naprawdę chciała pomóc, zrobiłabym coś innego niż jakieś kretyńskie wymuszenie obietnicy. Może zaproponowanie terapii? Nie wiem już sama teraz. W każdym razie coś co miałoby szansę wypalić.

Analogiczną obietnicą z mojej strony była gwarancja, że nie będę sobie robić krzywdy, kiedy się przyznałam, że miałam takie momenty w życiu, gdy mi się to zdarzało. Chyba czułam się ok z tą obietnicą. Była dla mnie chyba pewną wskazówką, że między nami jest coś na poważnie, lubiłam sobie marzyć, że bierzemy ślub i żyjemy sobie w sielance, ja już zawsze jestem szczęśliwa i nigdy nie podnoszę na siebie ręki.

Czasami żałuję, że jestem tak impulsywną osobą i nie zastanawiam się najczęściej nad niczym co robię. Ludzie nie są świadomi wagi swoich słów, ja też nie jestem. Tak paplam milion zdań na dzień, a to o tym, a to o tamtym. Pewnie w ogólnym wglądzie ciężko by było z tej masy odłowić coś ważniejszego. A jednak istnieją słowa ważniejsze od innych i do nich zaliczają się te wypowiedziane po ,,obiecuję, że". Naprawdę, to nie jest kwestia honoru czy czegokolwiek innego co sobie człowiek może wymyślić. Jeśli chcesz nadać znaczenie swoim słowom, to właśnie wtedy przecież obiecujesz, właśnie w tym celu. Żeby to co mówisz, było pewniejsze niż reszta, żeby można było na tym polegać.

Kiedy składasz obietnicę, to mówisz, zrobię to, ponieważ tak zdecydowałem, ja konkretnie jako osoba, którą jestem, ta prawdziwa wersja mnie postanawia: tak, możesz na mnie liczyć, że tak będzie na tyle na ile mnie znasz i na ile mi ufasz. Jeśli jestem tym, kogo widzisz we mnie teraz, kiedy na mnie patrzysz, w chwili, kiedy to mówię, to bądź pewien, że to zrobię. I to jest ważne, tego nie można ot tak sobie wyrzucać w błoto, bo takie obietnice składa Bóg. I Bóg jest wierny sam sobie, dlatego może ich dotrzymać. A my nie powinniśmy ich składać, jeśli nie możemy.

I może to brzmi jakoś górnolotnie i mega ciężko, ale to naprawdę w gruncie rzeczy jest prosta i prozaiczna rzecz. Mieć to niezbędne minimum odwagi, żeby się zastanowić, czy po prostu potrafisz zrobić to, co chcesz. I mieć tą odwagę, żeby nie obiecywać, jeśli nie. Bez jakiegoś owijania w bawełnę, że komuś to pomoże, jeśli usłyszy to ,,obiecuję".Może rzeczywiście, na chwilę pomożesz mu czuć się lepiej z tym faktem, po to, żeby złamać na pół i siebie i tą osobę w chwili, kiedy przestaniesz tej obietnicy dotrzymywać.

Myślicie, że obietnica powstrzymała mnie przed czymkolwiek? Jak się pewnie domyślacie, nie, jedyny jej efekt był taki, że straciłam od tamtej chwili zaufanie księcia.

Serio to mówię, to bardzo ważne, weźcie to sobie do serca, jak możecie, bo to chyba postawa ogólnie takich relacji międzyludzkich, nie tylko związkowych. Mieć odwagę nie obiecywać, mieć odwagę powiedzieć komuś ,,słuchaj, mogę cię zawieść, wiem o tym, znam siebie. Nie chcę kłamać i ranić cię". Bo potem jak się już zacznie to deptać, to w ogólne nie wiadomo, co jeszcze ma jakąś rzeczywistą wartość.

Until tomorrow, my friends.



Bo nie wiadomo skąd zawieje wiatr

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz