Jak pisałam wczoraj, rozstaliśmy się po ok. roku związku, głównie dlatego, że tak bliska relacja osoby wierzącej i ateisty mimo wszystko nastręcza wiele bólu. Głównie, nie mówię, że jedynie, dlatego, że równie trudne jest życie razem dwójki ludzi z problemami psychicznymi, którzy nie szukają pomocy, jednak z tym już prędzej można się pogodzić. Tak czy siak, rozstaliśmy się, moją decyzją, chyba najtrudniejszą w życiu, ponieważ sama świadomość, że coś cię niszczy jeszcze wcale nie musi naruszać twojej miłości. Zwłaszcza jeśli jesteś na bakier z miłością do samego siebie. Pamiętam, że to był dla mnie straszny czas, dobrowolnie zgodziłam się na stratę kogoś kogo kochałam i to był taki rodzaj rozpaczy,z którym nie miałam styczności nigdy wcześniej. W czasie ,,wolnym" czyli wtedy kiedy nie chodziłam do pracy i nie spotykałam się z ludźmi tylko się modliłam, koronką do miłosierdzia Bożego, w kółko. Potrafiłam zasnąć w ubraniu i z różańcem w ręce a potem obudzić się w środku nocy i modlić się od nowa. To nie było dobre, to był powrót do takiej ,,ilościowej" modlitwy, zupełnie bez zastanowienia. Musiałam jakoś kontynuować życie, pracować i utrzymywać kontakt m.in. z siostrą, dlatego modliłam się głównie o to, żebym potrafiła nie płakać przy świadkach. To było głupie, wiem. Ale nie chciałam nikogo martwić, a ogólnie nie płakanie przychodziło mi bardzo trudno. Sądziłam, że jeśli pocierpię sobie samotnie to będzie właściwsze, szybciej przestanę czuć tęsknotę.
Mimo wszystko to była pewna ulga. Kto jest wierzący ten wie, że my chrześcijanie, nie budujemy związków ,,zapchajdziurczych". Kochasz kogoś i żyjesz perspektywą ewangelii (albo przynajmniej próbujesz) - nie myślenie o ślubie, wspólnej przyszłości, życie chwilą, są poza twoimi możliwościami. Tym bardziej boli myśl, że twój ukochany nie nadaje się na męża, że przez wzgląd na wstręt jaki w nim jest do tego, czym ty żyjesz, czyli Boga, nigdy nie będzie dla ciebie dobrym towarzyszem drogi. I to jest pewien rodzaj ulgi, na zasadzie ,, teraz mogę już szukać kogoś, kto też ciebie kocha, Jezu". Bo nie oszukujmy się, tego szukasz, jeśli Bóg jest kimś kto sprawia, że dajesz radę w ogóle żyć.
Praktycznie od pierwszego dnia po tej decyzji byłam zasypywana wiadomościami na zasadzie ,,Nawróciłem się, wróć". Oczywiście, nie mogłam w to uwierzyć, sądzę, że gdyby role się odwróciły, mogłabym zachowywać się podobnie. Na pewno nie mógł tego zaakceptować co zrobiłam, zwłaszcza, że tak bardzo mnie kochał i wiedział, że z wzajemnością. I to jeszcze z takiego, zapewne dla niego, gównopowodu. Być może zaczął kwestionować moją miłość, nie wiem już teraz. Ale ostatecznie musieliśmy oboje się zgodzić, że to koniec. Próbowaliśmy się przyjaźnić, ale było nam bardzo ciężko, mimo to rozmawialiśmy i zobaczyłam w nim jakąś rzeczywistą zmianę.
Najpierw były sakramenty, po raz pierwszy od lat poszedł do spowiedzi, wrócił do uczestnictwa w eucharystii, oczywiście wiedziałam, że to nic nie znaczy, bo można świętokradczo itd. ale przyznam, że zaimponował mi, jak zawsze gdy słyszę o spowiedziach po latach. To wymaga pewnej odwagi mimo wszystko. Potem zaczął czytać ewangelię i pytać mnie o różne rzeczy, rozmawiać ze mną na tematy, które omijaliśmy tak długi czas. Czasem palnął coś w stylu, że w tym i w tym rozdziale jest coś, o czym mi kiedyś mówiłaś innymi słowami i nie potrafię nazwać uczucia, jakie wtedy pojawiało się w moim sercu. Ale najbliżej niego byłoby chyba słowo ,,dezorientacja". To prawda, kiedy wierzysz, czasem mówisz dobrą nowinę ludziom nawet bez wspominania imienia Boga. Ale czy niewierzący człowiek może to usłyszeć? Czy nawet gorliwy katolik może to usłyszeć? Przecież sami zamykamy swoje uszy na Słowo, częściej niż powinniśmy.
Potem była już kompletna dezorientacja, nastąpiło rzecz, której spodziewałabym się jako ostatniej: przeprosiny. Stwierdził, że Bóg mu pokazał przez Słowo, w jaki sposób błądząc ranił mnie i przeprosił mnie za te wszystkie kłótnie o sposób życia między nami. Powiedział, że zrozumiał co mi zrobił i ja wtedy całkiem zgłupiałam. Do momentu tego słowa ,,przepraszam" w ogóle nie byłam świadoma jak bardzo na nie czekałam. A może pogodziłam się z tym, że on nigdy mnie nie zrozumie i nie ma co liczyć na jakieś współczucie. A tu proszę, bang! Już nie mogłam pozostać na to obojętna. Wiecie, ja uważam, że największą łaską Boga, zaraz po wybaczaniu, jest pokazywanie nam naszych grzechów. Dzięki temu mamy w ogóle możliwość żałowania i przepraszania. Więc jeśli on zrozumiał swoje winy względem mnie i prosił o wybaczenie, to skąd to miało przyjść, jeśli nie z góry? Takich rzeczy nie ma w ludziach, nie pojawiają się ot tak. Ja przynajmniej w to nie wierzę.
Wciąż jednak pozostawała kwestia tego, czy Bóg chce, żebyśmy byli razem. Według mnie esencjonalna, zwłaszcza, że byłam przekonana, że to rozstanie było akurat zgodne z Jego wolą. Wierzyć w to nawrócenie czy nie wierzyć? Widziałam, że jego życie się zmienia, jego podejście do mnie i do Kościoła, widziałam jak poddaje w wątpliwość swoje dotychczasowe poglądy, zmienia postępowanie również wobec innych, zaczyna szukać odpowiedzi w ewangelii. I co z tego? Bóg wciąż mógł po prostu nie zgadzać się na nasz związek. Wierzę, że tak było gdy mieliśmy te wszystkie problemy i kłótnie w sprawach czystości.
Bardzo desperacko szukałam odpowiedzi, aż na jednym czuwaniu pogadałam z jednym przypadkowo poznanym księdzem. Nie wiem, może świadomość tego, że jest mi zupełnie obcy jakoś spowodowała, że nie bałam się otworzyć i wyrzuciłam to wszystko z siebie. A on tylko pokiwał głową i powiedział ,,A co ty myślisz? Że Bóg ci powie na uszko jak przejść przez życie? Po prostu się pomódl i zdecyduj. W dobrym zostaniesz utwierdzona, a o złym poinformowana, to zawsze tak działa". No i zastosowałam się do tej bezpośredniej aczkolwiek bardzo sensownej rady. Zaczęłam się modlić i poczułam, że bardzo go kocham i chcę z nim się związać do końca życia. I tylko tyle. Tego samego dnia znów byliśmy razem.
Nie wiem, w sumie ciężko mi opisywać stan, w którym byłam po tym wszystkich. Może takie czubkowe gadanie typu, że się nie przestawałam uśmiechać, że czułam się absolutnie szczęśliwa brzmi sztucznie i przesadnie, ale chyba ku takiemu opisowi bym się skłaniała. Nawet inne moje problemy przestały mieć znaczenie, wszystko zdawało się być na miejscu. Jeśli mielibyście zmartwienie, które by was dręczyło przez okrągły rok i nagle zniknęło jak ręką odjął, to byłoby to uczucie, które wtedy miałam. Troszkę się obawiałam, to jasne, dopiero stawiał pierwsze kroki w wierze, dużo rzeczy stanowiło dla niego trudność, ale ja miałam wrażenie jakby wszystkie trudności się skończyły. To jest nie do opisania, co się czuje kiedy można się pomodlić z kimś, kto twierdził, że Boga nie ma, albo pójść trzymając się za ręce do kościoła, gdy się uważało, że ta osoba jeśli kiedykolwiek w ogóle weźmie udział we mszy, to swojej własnej, ślubnej. Moje modlitwy nagle zostały naraz wysłuchane i to wszystkie naraz. Wcześniej nie było mowy o dzieciach, teraz nagle wybieraliśmy razem ich imiona. Wcześniej ślub nie wchodził w grę, teraz nagle bycie kiedyś rodziną stało się oczywistym pragnieniem nas obojga. Niesamowicie wiele radości dawało mi patrzenie na to, jak nagle stałam się poważnym elementem jego planów na przyszłość. Czy np. słuchanie, że kiedy wrócę po studiach i wciąż będę chciała, dostanę pierścionek, potem reszta i już na zawsze będziemy mogli być razem. Ciężko to wyrazić, może jeszcze nie do końca wierzyłam w to wszystko, ale i tak nie potrafiłam się pohamować, przed byciem tak bezczelnie i nieodwołalnie szczęśliwą, zgodnie z tym co czułam po prostu.
I w sumie, gdybym miała mniej mózgu i puszkę farby w spraju myślę, że na wszystkich budynkach w okolicy napisałabym krowie napisy, że Bóg jest nieskończenie dobry. Bo jaki ma być, skoro lituje się nad tymi, dla których już nie ma właściwie po ludzku nadziei i czyni takie cuda nawet tym, którzy na to nie zasługują? Bo według mnie to był cud, najprawdziwszy i mój osobisty, że tak podziurawiony człowiek jak książe, mimo wszystko dał radę zobaczyć światełko w tunelu. I każdemu tego życzę, naprawdę. Nagle byłam bardziej szczęśliwa niż kiedykolwiek dotąd.
No dobrze, może tu postawię kropkę, żeby przerwać ten strumień tęczowych wymiocin. Do następnego!
Lucky I'm in love with my best friend
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz