czwartek, 20 grudnia 2018

Dzień 24/25. O tym, co najtrudniej kochać.

Dzieńdobrywieczór, bo u mnie już wieczór, ale np. w Japonii rano, więc zapobiegawczo, z Japończykami też się witam. W razie jakby xd Nie wiem w sumie, jak dokładanie streścić to, o czym chciałabym dziś powiedzieć. Może tylko tym tytułem i już. To raczej będzie kolejny post, z którego nic nie wyniknie. Ale czuję, że w mojej opinii to jest dość ważny temat w tym wszystkim, więc chcę go podjąć, nawet jeśli pod wieloma względami wciąż jeszcze sobie z nim nie radzę.


Nie wiem w sumie, czy ta moja definicja miłości, którą skleciłam kilka postów wcześniej jest na tyle uniwersalna, by zawsze i wszędzie pasować. W moim życiu, jak każdego człowieka chyba, są rzeczy, do których miłość ogranicza się tylko do sfery uczuć. Np. kocham bardzo muzykę, naprawdę, jak niewiele rzeczy na tym świecie, dlatego, że jest po prostu piękna. Z tego samego powodu zakochałam się w Bogu, bo właściwie oniemiałam widząc jak przepięknie jest dobry. Ale wiecie, moim zdaniem Boga łatwo jest kochać. On nie jest jak my, nic nie ogranicza Jego czułości ani dobroci, naprawdę można w jednej chwili dać się Nim oczarować. Tylko, że Bóg w odróżnieniu od muzyki nie jest martwy i taka prosta, emocjonalna miłość nie powinna być tym, na czym się zatrzymujemy. Myślę, że sądząc, że moje kochanie Boga powinno polegać głównie na uczuciach, bardzo wykrzywiłam sobie Jego obraz i przy okazji swój. Skoro On jest realną osobą, skoro wierzę w Jego obecność i łaskę w całym moim życiu, powinnam właśnie stosować w tej relacji tą swoją ulubioną definicję i chcieć podjąć jakieś działanie.Ta moja miłość powinna być związana ze służbą Jemu w innych, tak by chociaż próbować być tym świętym. Skoro mamy być doskonali jak nasz Ojciec niebieski, to myślę, że właśnie tak powinno to być.Wiadomo, że nie umiemy, ale czy to nas zwalnia z wysiłku próbowania?

I to jest trudne, przynajmniej dla mnie, tak właśnie służyć, kiedy się ma w sobie ten egoizm i całą resztę padaki.

Siebie też jest trudno kochać. To znaczy, w całości. Łatwo kochać to, co daje się kochać, co jest przyjemne i miłe dla innych np. dobry humor, troskliwość. Ale kiedy przychodzą momenty łez, cierpienia, to nie wiem co robić. Swoje rany, które się widzi i czuje, które ograniczają w miłości, mi jest bardzo trudno zaakceptować i nie obarczać się za nie winą. Ciężko przyznać, że czasami we mnie jest tak mało, o wiele za mało tej dobroci i mimo to siebie kochać i widzieć w sobie wartość stworzenia Bożego.

A najtrudniej to już mi jest kochać w innych te trudności i niedomagania. Zwłaszcza jeśli dotyczą rzeczy, z którymi miałam już styczność, które ranią mnie w podobny sposób, co w przeszłości inne osoby. Mówcie co chcecie, dla mnie to jest everest umierania w sobie, patrzeć na kogoś z jego grzechami, z jego całym złem i mimo to widzieć dobro, coś do kochania. Bardzo dużo walki zawsze jest we mnie, gdy Bóg mnie stawia przed takim wyzwaniem. I czasami nie starcza mi sił, poddaję się, choć wiem, że to nie jest ,, myślenie po Bożemu" i czuję się z tym źle. Wyrzucam to sobie potem, owszem i nie chcę sobie tego wybaczać najczęściej. A i tak tchórzę i uciekam przed tą konkretną trudnością, bardzo często.

Chyba jestem takim człowiekiem, po prostu, który woli taką płytką, milusią miłość, bez łez i wymagań. Nawet jeśli by miała być nieprawdziwa, o czym wiem, nawet jeśli Bóg wyraźnie mówi do mnie przez swoje Słowo, że nie to mnie zaprowadzi do zbawienia. Zatrzymuję się i upadam, bardzo wiele razy w życiu. Wolę mówić, że kocham muzykę czy tam sztukę, inne głupoty, niż że kogoś realnego. Nie wiem, może jestem po prostu za słaba, zbyt dużo we mnie tych zadr.

Ale jednak, mimo wszystko, wiem, że to jest nie ok, że tak nie chcę żyć. Wiem o tym, że potrzebuję być,,mniej takim człowiekiem" a bardziej ,,Jego człowiekiem". Bo kurczę kocham Go, naprawdę, nawet jeśli tylko miałko i uczuciowo, to szczerze. I chcę z Nim być, wierzę, że wtedy już nie będę cierpiała, że On jest zachwycony mną taką jaką mnie stworzył i nie będzie mną rozczarowany, jak już tak wielu ludzi w moim życiu. I chcę do Niego iść, może właśnie po takiej drodze tego niełatwego kochania, po takich ciężkich decyzjach, takimi małymi śmierciami tego wygodnickiego człowieczka we mnie. Bo to wierzę, że może mnie przybliżać do Niego, jeśli On mnie wspomoże, jeśli swoją łaską mnie do tego uzdolni. A jeśli być blisko Niego równa się być szczęśliwym, to ja nie mam już więcej wątpliwości.

Teraz jest taki kolejny czas mojego uciekania i potem wyrzucania sobie tego. To nie tak, że nie potrafię przywołać w pamięci większego bólu niż zadał mi książe, bo jasne, że potrafię. Po prostu to wszystko było tak nagłe, tak niespodziewane, zwłaszcza od niego. I nawet się nie zastanowiłam, czy chcę iść tą trudniejszą drogą, tylko od razu uciekłam, żeby potem żałować i wyrzucać to sobie. Ale myślę, że Bóg tego nie chce, jemu niepotrzebne jest takie zapętlenie w wyrzutach sumienia, a właśnie życie, działanie.

I myślę, że jeżeli w mojej definicji miłości było choć trochę prawdy, to nie mam innego wyjścia, jak wybaczyć. Po pierwsze przez wzgląd na to, że skoro uważałam, że kocham naprawdę, to moim obowiązkiem, mimo wszystko jest konsekwentnie chcieć dla księcia zbawienia i nie pętać go nie wiadomo ile lat świadomością tego, że niczego nie naprawił. Po drugie, bo skoro mam próbować kochać siebie zgodnie z tym, czego chce Bóg, to muszę konsekwentnie walczyć, o to, żeby nie być w rozpaczy. A bez wybaczenia tego, już teraz wiem to na pewno, nie jestem w stanie nie płakać. Pewnie nawet i po wybaczeniu będę, nie wiem, nasze drogi raczej się rozejdą, bo jak po czymś takim żyć dalej razem, pewnie oboje będziemy wspominać i żałować, że wszystko się tak potoczyło. Ale nie będę już płakać z powodu wyrzucania sobie, że znowu okazałam się słabym, wygodnickim człowieczkiem, który mając gdzieś ewangelię odszedł, nawet nie próbując zobaczyć czegoś do kochania, pomimo tego wielkiego grzechu, który tak nas poranił. Nie chcę takiego losu dla siebie.


Ojejku, ale dużo tego wyszło...ale może i dobrze, dla mnie to są ważne słowa, mające sens. Takie których zamierzam się trzymać, na przekór sobie.

To już was nie męczę dziś dłużej. Za 4 dni przyjdzie Pan, nie ma co się smucić, trzeba się radować :) i ja też będę się radowała, z tego, że On naprawdę jest ,,Bogiem łaski i wielkiego miłosierdzia", bo dał mi to odczuć, nawet dziś i to jest dla mnie powód do prawdziwej radości.

Do jutra dzieciaki ^^ Jeśli też tak jak ja wsiadacie jutro w autobus do domu, nie zapomnijcie zabrać ze sobą uśmiechu, z nim podróżowanie jest przyjemniejsze :)




Do you love me, even with my dark side?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz