Gdyby mnie zapytano jakiś czas temu, co uważałabym za mój osobisty prywatny koniec świata, odpowiedziałabym, że śmierć księcia. Bardzo się tego bałam, zwłaszcza wiedząc, że Bóg lubi robić takie zwroty akcji, a ja chyba jeszcze z żadnym człowiekiem nie miałam tak dotąd tak daleko idących planów na przyszłość. Coś w tym jest, że Boga śmieszą podobno nasze plany. Już mniejsza o to, w każdym razie miałam dłuższą chwilę, żeby zrewidować swoje poglądy i teraz moja odpowiedź na to samo pytanie byłaby inna. Nie sądzę, że rzeczywiście potrzeba nie wiadomo jak ,,grubej artylerii", nie wiadomo jak wielkiej tragedii, żeby twój świat się skończył. Może to nie dokładne twierdzenie, lepiej ujmę to tak: twój prywatny koniec świata może nastąpić z zupełnie błahego dla kogoś powodu. Czy inni ludzie wiedzą gdzie jest twoje serce, ten twój skarb? Oczywiście, że nie. Mamy tendencję do takiego mówienia, że wielka tragedia się komuś zdarzyła, bo a to żona zmarła, a to choroba w rodzinie, a to wypadek a to coś innego, wielka tragedia to, wielka tragedia tamto i tak w kółko. Współczucie i wszystko od razu się uruchamia, tak jak powinno, racja. A wiecie, że wielka tragedia to może być zupełna drobnostka, całkiem nieistotna obiektywnie rzecz? Co się wtedy mówi albo robi? Powiem wam, jaka moim zdaniem jest definicja tragedii, największej, wręcz dramatu: obudzić się i dojść do wniosku, że cały ten czas kiedy się uważało, że jest się tuż przy Panu, było się tak naprawdę milion lat świetlnych od Niego i coraz dalej każdego dnia. I w końcu przychodzi taki dzień, kiedy zauważasz, że nie ma go nigdzie w zasięgu wzroku, że opuścił cię, a raczej to ty Go opuściłeś. Do tego, uwierzcie mi, nie potrzeba niczyjej śmierci, nie wiadomo jakich wydarzeń. To się może zdarzyć tak zwyczajnie, leciutko, nie do wiary, jak niewiele potrzeba.
Ja przynajmniej nie potrzebowałam mam wrażenie prawie nic. Kim my byliśmy właściwie dla siebie? Bardzo łatwo było to zbagatelizować, było co najmniej kilka powodów. Czy my przeżyliśmy ze sobą nie wiadomo ile lat, żeby powiedzieć, że się znamy do cna? Skąd, raptem półtora roku, co to jest tak naprawdę, jeśli by mierzyć za pomocą czasu. No dobrze a za pomocą jakości? Chyba jeszcze gorzej, niewiele ponad rok lichego związku, który nas oboje przez pewien czas konkretnie wyniszczał, jakieś niezrealizowane plany na przyszłość, z których nikt nas miał nie rozliczać, kilka gównowartych, złamanych obietnic, kilka chwil radości. Dodajmy to do faktu, że nie mamy po 50 lat, a ledwie minęliśmy 20, nie stoimy nad grobem, żeby już nie mieć czasu czy sił, oboje jesteśmy na progu dorosłego życia tak naprawdę. Większość ludzi w naszym wieku tworzy raczej krótkotrwałe, przelotne związki, jeden po drugim, bez żalu. To nie jest dla wszystkich czas intensywnych przygotowań do przyszłości, raczej czas zabawy przed jej rozpoczęciem. Więc o co ten hałas? Co się właściwie za wielka tragedia wydarzyła, że trzasnęłam pod jej naporem jak zapałka? Ten pierwszy rzut, pierwsze dni po tym wszystkim, to naprawdę był dla mnie emocjonalny poligon. Nie przypuszczałam, że potrafię być tak ordynarnie wulgarna i obraźliwa w stosunku do kogokolwiek, a tu nagle się okazało, że nie jestem w stanie w ogóle inaczej z nim rozmawiać. To samo dotyczyło modlitw, właściwie sama już nie wiem o co. Jak puścili w głośnikach w sklepie piosenkę kojarzącą mi się z nim rozpłakałam się tak, że nie potrafiłam odczytać składu batonika, który trzymałam w ręce. Innym razem z tego zamyślenia prawie weszłam pod samochód, bo nie zauważyłam czerwonego światła na przejściu. Po tej sytuacji stwierdziłam, że lepiej będzie nie wychodzić z domu i konsekwentnie tego nie robiłam, chyba, że nie miałam wyboru.
I z jakiego powodu właściwie? Pewnie wiele osób, zwłaszcza starszych mogło by mieć problemy ze zrozumieniem. Nikt nie umarł, przecież nic się nie stało, dobra, twój chłopak okazał się ćpunem, ale hej, no to jego strata przecież, zostaw go i żyj dalej pełnią życia.
A co jeśli on sprawiał, że czułam, że żyję pełnią życia? Czy to coś zmienia?
Jestem w stanie naprawdę zrozumieć minimalizację tego co się stało z perspektywy naszego związku. Ostatecznie te argumenty miały logiczne uzasadnienie, uczucia niewiele zmieniają wobec faktu, że naprawdę całe życie jeszcze przed nami i w trakcie niego na pewno bardzo wiele ludzi do kochania. Oraz, że naprawdę było między nami tylko kilka obietnic, których oboje wiedzieliśmy, że możemy nie umieć dotrzymać.
Ja już teraz jednak sądzę, że to był inny rodzaj tragedii. Chyba nigdy nie przyjmowałam do wiadomości, że być uczniem, to znaczy nieść krzyż Jezusa. Wyobrażałam sobie, że życie w wierze jest albo pozbawione cierpienia, albo tylko z jego umiarkowaną dawką, że Bóg zabiera od ciebie zbędny nadmiar zmartwień. I kiedy tak naraz, niespodziewanie przyszło do mnie tak ogromne bezpodstawne cierpienie, nie wiedziałam o co chodzi. Nie rozumiałam, dlaczego. Czułam, że Bóg mnie opuścił. I to była dla mnie największa tragedia, mój własny koniec świata.
Stay tuned.
Łapcie Miłosza na tę resztę drugiej niedzieli. Jeśli też macie w planach jutro oblać koło z anatomii, nie przejmujcie się. Afterall, są większe tragedie.
Innego końca świata nie będzie. Innego końca świata nie będzie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz