Dzisiaj chcę wyrzucić z siebie kilka przemyśleń na temat zatajeń i niedopowiedzeń wobec innych. Prawdopodobnie nie wynikną z tego żadne wnioski, ale cóż, chyba takie jest życie ostatecznie - nie ze wszystkiego pozwala wyciągnąć sensowny wniosek.
Poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli (J 8,32) - to komentarz Jezusa wyczerpujący sprawę. Ja jednak bez kręcenia nosem i ,,cwaniaczenia" nie byłabym sobą, dlatego w tej formie to Słowo jest dla mnie całkowicie niezgodne tkankowo. I mam wrażenie, że nie tylko ja go nie jestem w stanie ot tak przyjąć patrząc po tym co robią inni ludzie. Więc to chyba dowodzi, że ostatecznie nie jestem może aż tak do szpiku kości beznadziejna. Nie uważam tego za zło jeśli ktoś po prostu chce kogoś chronić. Oczywiście, można chcieć to osiągać złymi metodami, kłamstwa przecież są złe. Ale nie oszukujmy się, prawda zabija. Stuprocentowa szczerość jest czymś, co potrafi złamać serce na pół i nie zawsze jest na to jakieś lekarstwo. Bardzo często właśnie nie ma niczego, człowiek pozostaje z bezużyteczną dla niego prawdą, bólem i niczym więcej.
Nie wyróżniam się prawdopodobnie spośród ludzkości, ze względu na fakt, że mam sekrety. Przed jednymi więcej, przed innymi mniej, ale fakt ich istnienia pozostaje niezmienny. I według mnie to nie jest tak oczywista ,,zerojedynkowa" kwestia rozsądzenia, czy to zawsze źle czy właśnie dobrze. Czy wiedziałam o tym, że czuję się zdecydowanie zbyt chora na wychodzenie za mąż i zakładanie rodziny? No jasne, od lat. Czy miałam świadomość tego, że ten rodzaj choroby i jej następstwa mogą być poważną obiekcją do związku? Że nie każdy może chcieć być z dziewczyną, która ujmując to eufemistycznie ,, nie uważała na siebie"? Tak, po raz kolejny. W dobrym tonie jest nie zaprzeczać oczywistym faktom. A jednak milczałam w tych wszystkich kwestiach bardzo długo, właściwie jeszcze przez pewien czas po nawróceniu księcia nie mogłam się przemóc, żeby to do końca wyznać. I w sumie na pytanie ,,dlaczego" znów nie było by jednej odpowiedzi. Na pewno się bałam, to po pierwsze, byłam też przekonana, że to jest właśnie ten rodzaj prawdy, który może zabić, a nie chciałam niczego takiego robić. Trochę sobie wmawiałam, że to nie ma znaczenia, to też na pewno. Ale raczej przeważał strach, że przestanę być kochana. Proste i głupie uczucie.
Kiedy prawda wyszła na jaw, nie czułam się wyzwolona. Ani trochę. Kiedy się żyje długi czas w kłamstwie życie przybiera pewien pozór paranoi, czasem ciężko jest odróżnić prawdę od tego, co się twierdzi i wmawia wszystkim wkoło, że nią jest. Czułam, że nie wiem, co będzie z nami, nie wiem czy chcę się leczyć i czego chcę chyba tak ogólnie. I czułam duże poczucie winy z powodu bycia właśnie taką ,,łajzą" która się ,,plącze" między ludźmi nie wiedząc właściwie nic na temat swoich własnych uczuć.
Czy jestem zła, ze tak długo kłamałam? Być może. Bóg mnie i tak osądzi, moje zdanie i tak nikogo nie obchodzi. A jednak uważam, że w tym upartym nie mówieniu wszystkiego była pewna doza miłosierdzia względem księcia i to być może mnie uratuje w dzień sądu. Bo prawda bez miłosierdzia jest do dupy tak naprawdę. Nie przydatna do niczego, poza zadawaniem ran.
Gdy się okazało, że książe jednak miał więcej sekretów, chyba częściowo zrozumiałam łatwość, z jaką mi wybaczył moje kłamstwa. Albo tak mi się przynajmniej zdawało.Ale to nie uchroniło mojego serca od złamania i pamiętam, że kiedy siedziałam przytulona do mojej najukochańszej przyjaciółki ściskając do oporu chusteczkę w pięści i próbując złapać oddech w chwilowej przerwie od załamywania się, usłyszałam jej pytanie: ,,Wolałabyś, żeby to zrobił później?". I nie znam do tej pory odpowiedzi, szczerze nie mam pojęcia. Ponad rok oszustw boli dość, trzeba to przyznać. Czy dwa lata albo pięć bolałyby mniej? Nie wiem i wydaje mi się to nieważne. Ważne jest dla mnie zidentyfikować, gdzie w tym wszystkim było miłosierdzie. Ono jest według mnie ważniejsze od prawdy, sama prawda powoduje tylko takie rozdarcie na pół, jak widzę teraz. Wszyscy jesteśmy sukinsynami, każdy umie ułożyć w swoich myślach takie zdanie z prawdy, które kogoś rozwali na pół. I to jest ludzkie, normalne, nieistotne. Istotne jest powiedzieć sobie, co jest miłosierne. Ale pytam, czytam, modlę się i nie wiem, więc mnie nie pytajcie. Najwidoczniej miłosierny Bóg nie bawił się w półśrodki i zawsze uznawał, że wyrwanie kogoś z kłamstwa jest ważniejsze. Bo przecież złamane serce niby można poskładać. Tak wszyscy mówią, co nie?
A wiecie co ja mówię? Po to się daje narkozę cholernemu psu i człowiekowi przed operacją, żeby nie umarł w jej trakcie z bólu. Żeby się dało otworzyć i naprawić mu to serce.
Chociaż trzeba przyznać koniec końców, że kłamanie jest po prostu złe. Przez nie te paranoje się rozciągają na inne części życia, tak, że nie wiadomo już ani co się czuło ani co się czuje. Wszystko się wydaje gównoprawdą po prostu.
Nadal uważam, że miłość to nie uczucie, jakby kogoś to obchodziło.
Stay true till next time.
Could you love me, if I'm being honest?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz