wtorek, 18 grudnia 2018

Dzień 20/21. O pytaniu bezdomnych o imię. O zasypianiu.

Hej, to znowu ja (niespodzianka!). Po dniu przerwy poświęconej na zastanawianie się nad moim życiem, chyba nareszcie wiem, co powinno być zrobione. Z tej okazji całość projektu zostanie skrócona o jakieś 4 dni i od dziś będą takie tytułu jak widzicie u góry, dwa dni naraz. Sądzę, że wystarczająco czasu już zmarnowałam. Dziś chciałabym rozwiać wszelkie wątpliwości w kwestii mojego mitycznego ,,spania" czyli powodu, dla którego ten cały blog powstał oraz powiedzieć kilka słów o pierwszych wydarzeniach, które przyczyniły się do mojej pobudki.Uważam, że to ważne, dlatego, że widzę dziś w tym niewątpliwie Bożą Opatrzność nade mną. Ok, zaczynajmy.

Nie wiem, czy to tylko moje wrażenie, czy jakiś ogólnie potwierdzony psychologiczny fakt, że stan takiego permanentnego cierpienia nie może trwać zbyt długo. Tzn. za długo, choć w sumie samo słowo ,,długo" jest już nieznośnie relatywne. Bo ile to jest długo? Tydzień, dwa, a może rok? Tak czy inaczej, ja nie mogłam sobie pozwolić na takie stałe cierpienie przez dłuższy czas, przynajmniej tak uważałam, bo moje rozpaczanie szybko skończyłoby się wyrzuceniem ze studiów, a miałam w sobie jakiś ogromny bunt przed tym. Nie żeby zależało mi na mojej edukacji bardziej niż dotąd, po prostu byłam zła na siebie, że te wydarzenia bolą mnie tak bardzo i nie chciałam się zgodzić na to,żeby mój smutek mnie paraliżował. A jednocześnie czułam się jak sparaliżowana, bardzo dziwne uczucie. I po ok. dwóch tygodniach takiego ciągłego płakania, braku skupienia i odsuwania się od wszystkich moich bliskich powiedziałam sobie, że czas coś zmienić. To trochę tak, jakbym próbowała złamanej nodze powiedzieć, żeby nie bolała, ale ja uparłam się, że mogę nad sobą zapanować. Że jestem w stanie wyrzucić to z mojej głowy, normalnie funkcjonować i jakoś ciągnąć te studia, ignorując fakt, że czuję się bardzo źle. Właściwie kilka lat temu będąc w takim stanie nie dawałam rady wychodzić z domu i rozmawiać z ludźmi. Nie wiem czy kiedykolwiek byliście w takiej sytuacji, ale ja teraz po tym wszystkim mogę wam dać jedną cenną radę: nie ignorujcie swoich uczuć, bo to się kończy źle po prostu. Zwłaszcza smutku, nie próbujcie sobie mówić, że jest ok, że wcale nie masz ochoty robić sobie krzywdy, że inni ludzie na ciebie patrzą i musisz robić dobrą minę do złej gry. Nie, inni to inni, nie czują tego co ty. Jeśli masz ochotę płakać, to płacz, bo inaczej kończysz tak jak ja.

Czyli jak właściwie? Ano śpiąc. Zaczęłam zasypiać równocześnie z nawarstwianiem się ilości nauki przed kolejnymi kolokwiami i to był bardzo dziwny stan. Nie miałam pojęcia jak poczuć się lepiej, a odmawiałam czucia się źle. Więc zaczęłam wpadać w jakiś rodzaj otępienia, w którym nie czułam nic lub prawie nic. Nie mam zbyt dokładnych wspomnień z tamtego czasu, myślę, że to właśnie dlatego, że nasze wspomnienia w jakiś sposób są zawsze powiązane z emocjami, a tu bum, kompletny brak emocji, często nawet innych odczuć w ogóle . Nie wiedziałam czy coś mnie cieszy czy stresuje, czy chce mi się spać czy jeść. No, z tym jedzeniem to zły przykład, czułam głód ale nie zawsze potrafiłam jeść. Po prostu. Gdy nie uczyłam się lub nie byłam na uczelni leżałam na łóżku i gapiłam się w punkt na suficie, nie mam pojęcia jak długo ani o czym wtedy myślałam. Pytana, jak się czuję, nigdy nie wiedziałam co odpowiedzieć, wzruszałam ramionami. W tamtym czasie przestałam się modlić.

Oczywiście, takie stany nie mogły trwać długo, zwykle maksymalnie kilka dni, jednak każde chwilowe ,,przebudzenie" miało miejsce z powodu bardzo złych emocji, jakby cała moja umiejętność bycia szczęśliwą zniknęła. Uczucia wracały, ale głównie rozpacz i gniew i to tylko na krótką chwilę. Budziłam się z otępienia, po to, żeby znów wyzywać księcia, kłócić się z rodziną, albo żeby siedzieć i płakać żałując, że nie zabiłam się kiedy nikt by tego nie zauważył. Króciutko, dosłownie dzień, bo znów nie byłam w stanie udźwignąć tego typu emocji. I znów autopilot, zero uczuć nie wiadomo na ile. Te powroty do świadomości traktowałam jako jakieś zakłócenia, zawsze będąc w ich trakcie chciałam jak najszybciej znów zasnąć. Byłam sama sobą przerażona, tym, że nie jem, tym, że nie umiem opanować swoich myśli np.o zdradzie, o samobójstwie. Wolałam nie wiedzieć, że je mam.

I to mi zajęło dość długą chwilę, zrozumieć, że to ten sen jest źródłem problemu, że tłumię emocje, które nie powinny być tłumione i przez to nic nie ulega poprawie. Kiedy to sobie uświadomiłam, to była taka pierwsza dłużej trwająca pobudka. Szłam akurat na Mszę wieczorną, często to robiłam, nie wiem w sumie z jakiego powodu, skoro Słowo Boże przyprawiało mnie tylko o histerię, a Boga uważałam za wyrodnego sadystę, który już porobił ze św.Piotrem zakłady, ile jeszcze wytrzymam. Przed kościołem byli żebrający ludzie, przed tym kościołem zawsze są i zawsze klęczą z wyrazem bólu na twarzy i wyciągniętymi rękami. Nie wiem w sumie dlaczego, ale dziś pomyślałam sobie patrząc w twarz jednego z nich, że niepotrzebnie się trudzi, ludzie to szuje i i tak nikt nie okaże mu żadnego współczucia. Po Mszy siedziałam w ławce nie wiedząc, co właściwie chcę zrobić, aż w końcu wstałam, żeby wyjść. I przed kościołem zauważyłam takiego księdza Pawła z tej parafii stojącego przed tym bezdomnym na którego wcześniej patrzyłam, pytającego go jak ma na imię. To była zagadkowa chwila dla mnie. Właśnie przed sobą na właśnie oczy widziałam dowód na to, że nie miałam racji, ktoś okazał temu biedakowi jednak współczucie. Niby zapytać o imię to mało, ale według mnie chyba jednak dużo, dla kogoś kto z biedy klęczy codziennie przed kościołem, kogo mijają tłumy ludzi jak anonimowy, nieożywiony element krajobrazu. Może pierwszy raz odkąd stał się biedny usłyszał takie pytanie. Ja na jego miejscu nie uważałabym tego za nic.

Sama nie wiem, jak to się wtedy stało, że ta chwila w jakiś sposób wzruszyła mnie. To mi nie dawało tego wieczora spokoju. Pomyślałam, że to być może wcale nie tak dobrze, że śpię, że może mam coś do zrobienia, może ktoś mnie potrzebuje. Oczywiście, zaraz za tą myślą pojawił się protest, że gdzieś to mam, że tak bardzo cierpię, że aż muszę spać, że nic dla nikogo nie będę robiła. I wtedy pojawiła się ta cudowna myśl, teraz jestem pewna, że to był sam Duch Święty mówiący wtedy do mnie, że może to jest sposób właśnie. Może właśnie robiąc coś dobrego dla kogoś będę w stanie przestać płakać i nie będę musiała już spać. Może tak się właśnie obudzę na dobre?

I to była prawda. Owszem udało mi się obudzić tylko dzięki łasce Bożej i Jego Słowu, ale tak na samym początku to dzięki pomaganiu drugiej osobie byłam w stanie nie płakać i nie spać jednocześnie. Wtedy to był pierwszy taki moment, takiej autentycznej radości od długiego czasu. I to naprawdę było jak deszcz na pustyni.

Księże Pawle, pewnie ksiądz tego nie przeczyta, ale bardzo dziękuję. Serio.

No dobrze, to już chyba napisałam wszystko, co chciałam dziś. W takim razie do jutra, trzymajcie się :)



Nawet to, czego nie mam komu dać, zawsze jest komuś potrzebne

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz