niedziela, 16 grudnia 2018

Dzień 18. O przyjaciołach i żmijach.

Hejo! Obudziłam się, czyż to nie cudowne? :)) I podbudowana tą wspaniałą wieścią po trzech dniach konkret snu wracam do was z kolejnym postem, podziękowawczo-rozkminowym tym razem. Dzisiaj będzie komunikat wdzięcznościowy systemu do moich bliskich, także zapinajcie pasy i jedziemy.

Na początek Jan Chrzciciel codzienny:

,,Pytały go tłumy: «Cóż więc mamy czynić?» On im odpowiadał: «Kto ma dwie suknie, niech [jedną] da temu, który nie ma; a kto ma żywność, niech tak samo czyni» (Łk 3, 10-11)

Może ten fragment zapadł mi w pamięć, bo go wrzucili wczoraj w nieszpory. Nie wiem, ale na pewno miałam takie myśli po nim, że heh, jakie to chrześcijaństwo jest proste. Takie banalne rzeczy mamy robić, czemu świat w ogóle jest takim okropnym miejscem, skoro według Biblii tak niewiele potrzeba, żeby było dobrze. Ale w sumie, nie jestem pewna, czy to rzeczywiście aż tak proste, jak się wydaje. Wszyscy jesteśmy strasznymi egoistami, w codzienności, nawet takie proste gesty, jak podzielenie się czymś, czego nam zbywa, są dla nas bez sensu, bo przecież to moje. I już, pozamiatane w kwestii pomagania innym. I niby tak łatwo być chrześcijaninem, a zarazem tak trudno. Bo co mnie to właściwie obchodzi, że komuś czegoś potrzeba, to jest kwestia mnie, mojego zbawienia, ja i Bóg i starczy. Czasem, jak sobie uświadomię takie rzeczy, to aż mnie to śmieszy, jakim osłem czasem bywam, że mi się takie myślenie wydaje logiczne.

A jednak, czasami niektórzy ludzie coś zauważają, jakiś brak w tobie, potrafią zaoferować jakąś część siebie komuś, kto nawet nie prosi. I tacy ludzie to jest naprawdę manna z nieba, zwłaszcza dla kogoś jak ja, kto buduje wokół siebie 10 warstw muru i jeszcze to wszystko odgradza ostrokołem. Chyba nic mnie tak nie przeraża w życiu jak drugi człowiek, świadomość tego, że mogę potrzebować czyjejś pomocy, obecności, że czasami jestem zmuszona narazić się na zranienia. I najczęściej, gdy przychodzi co do czego i pasowałoby powiedzieć, że ktoś mi jest potrzebny ja dalej mam postawę na zasadzie ,,po moim trupie". A wiecie, że mimo tego ludzie przylatują na moją orbitę? To jest coś niebywałego dla mnie. Chyba nie znam bardziej niepełnosprawnej społecznie osoby od siebie, a mimo to spotyka mnie życzliwość. Mimo wszystkich ,,ale" są ludzie, którzy kiedy mam ochotę wrócić do domu i wyć, potrafią mnie złapać za fraki, posadzić na krześle i powiedzieć, że mamy ważne koło z osteologii, więc siedzisz i się uczysz tu razem ze mną. Są tacy, którym kiedy ledwo widząc litery przez łzy wysyłam przeprosiny za to, że ich zasmucam swoimi problemami potrafią odpowiedzieć wiadomością o treści ,,Julka dołuj mnie!!!!!". Są ci, którzy po prostu przy mnie siedzą, wysłuchują mnie, podają mi chusteczki i tulą, kiedy tego potrzebuję. Są ludzie, którzy się modlą, nawet nie proszeni, są tacy, którzy przypominają mi, że Bóg jest nawet kiedy siedzę w najczarniejszej dupie życia. Są tacy, którzy pytają, proszą, przyjdź, tyle mogę dla ciebie zrobić.


Nie starczyłoby dnia, żeby to wszystko wymienić, ale ci, o których mowa, myślę, że już o tym wiedzą. Słuchajcie dziś ewangelii, bo to o was moi drodzy. Wy jesteście tymi, którzy oddali jedną suknię, podzielili się żywnością. Przyszyliście do mnie z pomocą, o którą nie miałam odwagi prosić. Dziękuję wam. Z całego serca. I będę się za was modliła, bo nie wiem, co by było, gdyby nie wy.


Tu koniec części podziękowawczej, stawiam oficjalną kropkę. Dalej nie będzie żadnych komunikatów adresowanych do was , można tu zaprzestać lektury. Teraz będzie Jan Chrzciciel strikes again, tym razem bardziej personalnie do mnie, przynajmniej takie mam wrażenie.

«Plemię żmijowe, kto wam pokazał, jak uciec przed nadchodzącym gniewem? Wydajcie więc owoce godne nawrócenia; i nie próbujcie sobie mówić: "Abrahama mamy za ojca", bo powiadam wam, że z tych kamieni może Bóg wzbudzić dzieci Abrahamowi. Już siekiera do korzenia drzew jest przyłożona. Każde więc drzewo, które nie wydaje dobrego owocu, będzie wycięte i w ogień wrzucone». (Łk 3, 7-9)

Ciekawe, że ten fragment jest trzy wersety wcześniej niż poprzedni. Albo może mi się to wydaje ciekawe, że musiałam się cofnąć tylko trzy krótkie wersety w tył, żeby usłyszeć coś, co mnie wyrwie ze snu i uświadomi mi, kim jestem. To całe ,,pokolenie żmijowe" to przecież o nas, o mnie. O nikim innym.

Pamiętam, że powiedziałam raz księciu, że chciałabym być miłosną terrorystką. Kimś, kto kocha tak bardzo, że ludzie tego nie są w stanie zrozumieć, że to im kradnie cały spokój. I faktycznie, to moje marzenie, ale jednocześnie lubię chodzić na łatwiznę. Za dużo razy sobie wmawiałam, że potrzeba nie wiadomo czego, żeby kochać, za dużo razy ignorowałam takie proste rzeczy, zwykłe drobne gesty życzliwości. I wkręcałam sobie, że to mnie zaprowadzi nie wiadomo jak blisko Boga, że jakimś heroicznym poświęceniem stanę się w 5 minut święta i po robocie. Widzę teraz w jak wielką pułapkę pychy wpadam. W swoich oczach mogłam być już natychmiast wzięta ,,z butami do nieba" a brakowało mi tak podstawowych rzeczy jak pokora i posłuszna służba. Nie chciałam jakichś głupich drobnostek w moim życiu, które mogłyby mieć znaczenie dla kogoś innego. Chciałam od razu jakiegoś goliata miłosierdzia, coś takiego, że jak to zrobię, to Bóg aż siądzie z wrażenia i powie wow. I może ja też wtedy w końcu, raz w życiu powiedziałabym wow, chociaż raz doceniłabym siebie za cokolwiek.

Kto jest w drobnej rzeczy wierny, ten będzie też i w wielkiej. Ta taka ogromna miłość, która mi się uwidziała to wynik codziennej pracy, codziennej modlitwy i coraz większej liczby takich malutkich, codziennych miłości. To jest ten ,,owoc" o którym Jan mówi. I nie było go, bo jak mógł być? Za dużo było we mnie pewności siebie, żeby chcieć powolutku pracować nad swoimi owocami i prosić Boga o pomoc.

Ale wiecie co, nie łamię się. Wiem, że nie będę nigdy tak wspaniała w miłosierdziu, jak mi się zdawało, że mogę. Takim prawdziwym terrorystą miłości, to właśnie jest Bóg, to On ma takie przebaczenie i taką ,,siłę rażenia" że ja nie mogę sobie po prostu spokojnie stać z daleka i mówić, spoko, mogę żyć bez takiej miłości. Nie mogę kurde! Chcę tego doświadczać, skoro nie ma jej we mnie.

Miałam dzisiaj pisać o moich przyjaciołach i zrobiłam to, ale zapomniałam jeszcze o tym najważniejszym. Bo nie wiem, ale nie sądzę, żebym mogła mieć kiedykolwiek lepszego ziomka niż Jezus. On jedyny nigdy nie postawi na mnie kreski, nigdy sobie nie odpuści, nie powie ok, nie chcesz mnie, to ja nie chcę ciebie. On jest tym, który zawsze wraca i zawsze mówi kurde, daj sobie pomóc dziewczyno, nie widzisz, że jestem tu dla ciebie, że czekam? I nawet teraz, dziś po tym wszystkim co zrobiłam, jak Go obrażałam, jak Go chciałam wywalić z mojego życia, On nie odpuścił, wrócił, żeby mi powiedzieć, że robię źle. Żeby mnie upomnieć, z tej zwariowanej, za dużej do ogarnięcia miłości, żeby nie pozwolić mi odejść. I żeby mi wybaczyć i to wszystko naraz, każdy mój brak miłości.


I niech mi ktoś powie, że jest coś większego niż Boże miłosierdzie. Śmiało, moimi argumentami skopię mu metaforyczny tyłek. Nie ma nic większego od Jego litości. Skoro nawet nade mną jeszcze po tym wszystkim co się stało się ulitował.

Yolo, stay tuned
I nie śpijcie, bo już prawie święta!


Kocham cię, wiesz?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz