Ktoś by się mógł oburzyć pewnie, bo przecież w tytule jak byk stoi, że będzie o miłości, to przecież nie byle co. Ludzie w sumie często mówiąc na ten temat zaczynają ,,z wysokiego c" od razu od górnolotnych słów i nie wiadomo czego właściwie, dokładnie tak samo jak w dyskusjach na naukowe tematy w telewizji. A niepotrzebnie, uważam, że żeby zaczynać o czymś mówić, trzeba sobie odpowiedzieć na pytanie o czym się mówi, wyjść od najprostszych definicji. Wtedy rzecz staje się zrozumiała dla obydwu stron. Dlatego ja, chcąc mówić o miłości między mną a księciem, też chyba powinnam sobie najpierw zdefiniować miłość in general. I spróbuję, bo czemu nie?
Kiedyś po rozmowie z przyjacielem na ten temat stwierdziliśmy zgodnie, że miłość to konsekwencja w działaniu i to nie byle jakim, w czymś ukierunkowanym na dobro drugiej osoby. Bo uczucia są oczywiście ważne, są początkiem, pewnym fundamentem miłości, ale koniec końców nie motywują wystarczająco do upartego dbania o kogoś, przynajmniej mnie. Może jeszcze by wystarczyły, gdyby się nie zmieniały, tymczasem u mnie tysiąc zmian na minutę. I nie da się na tym oprzeć, potrzebny jest konkret, jakaś decyzja np. tak, będę konsekwentnie uprzejma, troskliwa, czuła dla kogoś, nawet jeśli ten ktoś będzie mieć to totalnie w nosie, i tak będę. To jest coś z czym mi już łatwiej byłoby działać. Bo jest pewien imperatyw ze środka człowieka, jakieś poczucie, że chcesz szczęścia, dobra tej drugiej strony, ale nie oszukujmy się, że potrafimy ze szlachetności serca działać w trybie jednostronnym. Może bez uogólnień, ja nie potrafię. Każdy prędzej czy później zaczyna się zachowywać jak palant, wtedy od razu ci ustępują motylki w brzuchu, górnolotne hasła o tym jak to ci zależy na czyimś powodzeniu wietrzeją z głowy. Wtedy właśnie to jest miejsce na wolę, na konkret decyzji; tak, będę chciał i starał się o dobro nawet dla ciebie-palanta. To jest coś, z czym mi przynajmniej łatwiej byłoby funkcjonować, co łatwiej dopasować do realiów życia.
No i w sumie powiem wam, nie wiem jak to w końcu było z nami. Myślę o tym i nie umiem tego sklasyfikować w żadnych rozsądnych kategoriach miłosnych. Lubiłam dostawać kwiaty, być zabierana na spacery czy noszona na rękach. Doceniałam czas, który spędzaliśmy, lubiłam swobodę tej naszej relacji, zaufanie jakie do siebie mieliśmy, nasze rozmowy, przyjaźń. Czasami śniły mi się jakieś moje marzenia typu, że książe przede mną klęka, a ja mówię tak,czy że nosimy na baranach nasze córeczki, czasami uśmiechałam do wiadomości czy naszych zdjęć i z takim uśmiechem zasypiałam lub budziłam się. I w sumie tyle, nie wiem co więcej. Wszystko, czego mi teraz brakuje w ogóle nie sięga jakiś głębszych emocjonalnych warstw, niczego, co by pasowało do moich definicji. Teraz patrząc na to z perspektywy czasu owszem widzę próby takiej konsekwencji w działaniu, jak najszczersze dobre chęci, jednak ostatecznie wciąż kończące się fiaskiem, powodujące jakieś dziwne uczucie żalu, niedosytu. W sumie nic trwalszego, bardziej wyrazistego oprócz takich prostych, głupich wspomnień z czasu kiedy było dobrze. Miłych wspomnień, oczywiście, ale jednak czy właściwie aż tak ogromnie ważnych? Miłe rzeczy zdarzają się ludziom całe życie, codziennie i to tylko od nich zależy ile tak naprawdę
Byliśmy dla siebie ważni, to jasne, ale teraz sądzę, że zabrakło czegoś solidnego, pewnego rodzaju ,,tła" tych wszystkich miłych rzeczy, jakiegoś logicznego uzasadnienia, konkretnego wyboru. Za to aż nadmiar uczuć i to najlepszy dowód, że nie wystarczają, bo teraz nawet nie ma po nich śladu. No, może oprócz żalu. Stało się coś złego, jakaś nasza wspólna ziemia się zatrzęsła i gdzie się podziały uczucia? Jest taki idiom elephant in the room który oznacza takie coś, co wisi w powietrzu a o czym się nie mówi. I między nas do pokoju wszedł właśnie taki słoń jednej wielkiej pretensji do siebie nawzajem i żadne z wcześniejszych uczuć nie jest w stanie go unicestwić. I sobie tak stoi między nami, oboje udajemy że go nie widzimy, a nie da się normalnie rozmawiać dopóki jest. I tak w kółko, non stop wszystko co się stało do mnie wraca. Myślę, że gdyby między nami wcześniej było więcej solidnej pracy i decyzji, teraz byłoby zupełnie inaczej. Mielibyśmy się na czym oprzeć i to by było coś wytrzymalszego niż ulotne zakochańcze fiu-bździu. Ale niestety woleliśmy przez ten rok bawić się w rozemocjonowane dzieciaki i trwonić czas na zabawę i puste słówka.
W sumie nie wiem jaki ma sens taka diagnoza post mortem teraz. Może mi jakoś to pomaga, czy ja wiem, znaleźć balans win w tym wszystkim. Bo owszem, to nie ja brałam i oszukiwałam. Ale również ja nie ruszyłam dupy kiedy należało i nie chciałam zdecydować się na nic konkretnego. I koniec końców też ja przyczyniłam się do tego, że teraz nie ma czego z nas zbierać.
A może to wszystko gówno prawda i miłość jest zupełnie czymś innym? Już straciłam trochę orientację w tych wszystkich wyjaśnieniach i ,,uporządkowaniach".
Bóg miłością, to pewne. On jest kimś kto potrafi konsekwentnie być dobry. Kimś kto wybaczy najgorsze gówno największemu dupkowi, bo tak zdecydował się kochać, jeśli tylko będzie chciał się zmienić. On idzie tam gdzie są trędowaci i prostytutki, żeby im powiedzieć, że jest dla nich miłość.
A czasem mam butthurt wiecie, że nie można mieć pewności,czy ktoś chce się zmienić. Ale tak se myślę, Bogu to chyba jednak gorzej, skoro jest wszechwiedzący i nawet jeśli ktoś się nie zmieni, mimo najszczerszych chęci, to On to już wie. Damn...
Dzisiaj już chyba koniec tych truizmów. Do jutra.
(i bardzo piękna piosenka, polecam)
Bo nie wiem czym jest miłość...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz