czwartek, 13 grudnia 2018

Dzień 15. O planowaniu, próbowaniu i bezsilności.

Hello, world. Być może wam czas mija równie powoli co mi, i macie tyle czasu do zmarnowania na czytanie tych głupot, co ja na pisanie ich. A może nie, w sumie nie życzę wam tego. To nienajlepsze uczucie kiedy ci wszystko jedno i masz ochotę zatrzymać czas w miejscu, byle tylko wszyscy się od ciebie odczepili. Nie życzę nikomu. Tak czy inaczej, wróciłam, żeby zmarnować chwilę na pisanie o moich planach i staraniach. Zechcecie, posłuchacie i git, nie - też git. Wszystko git.


Z pewnym rozczuleniem wracam teraz myślami do chwil, kiedy moim głównym hobby było myślenie o wspólnej przyszłości z księciem. Nie do uwierzenia, jak drobne szczegóły codzienności potrafiły stanowić obiekt moich westchnień. Owszem, większe rzeczy też, ale obok marzenia o tym, że się pobierzemy, że wyjedziemy gdzieś daleko i będziemy mieć gromadkę dzieci, potrafiłam marzyć o tym, że będziemy razem spacerować po naszym ogrodzie. Albo o tym, że będziemy razem kroili warzywa do zupy na obiad albo całowali się w czoło na dobranoc. Bardzo drobne, takie głupie i nieistotne rzeczy stanowiące elementy normalnego życia były dla mnie jakimś synonimem szczęścia. Nie wydawało mi się, że potrzeba nie wiadomo jak doniosłych wydarzeń, kiedy samo bycie razem już było tak cudowną perspektywą. Potrafiłam nawet uważać, że będzie ok, nawet gdy nie będę miała ciekawej pracy, wykształcenia czy możliwości, jeśli on mnie będzie chodził ze mną na zakupy i przykrywał mnie kocem, kiedy zasnę na kanapie. Zdumiewam się teraz, jak bardzo człowiek głupieje, kiedy tak się zakocha.

I czasem taki uparciuch wychodził ze mnie, gdy pojawiały się symptomy tego co potrzebne, żeby od planów przejść do działań. Wkręciłam sobie, że wszystko tak właściwie w moich rękach, że im bardziej się postaram, żeby było dobrze, żebym poszła na terapię, im bardziej będę ciężko pracować nad tą relacją i dbać, żeby była coraz lepsza, tym szybciej to wszystko się stanie, tym pewniejsze będzie, że moje marzenia się spełnią. To było bardzo naiwne z mojej strony, ale jakie inne mogło być, kiedy ja sama byłam tak naiwnie pewna jego uczuć? No i uparłam się na niego, na to życie z nim, zdecydowałam się w sobie, że tak, to ten na zawsze, koniec kropka. I dobrze mi było z tym wyborem, sądziłam, że mam tyle szczęścia, że taki człowiek mnie chce, byłam pewna, że jest wart wszystkiego, co najlepsze. Bez przerwy myślałam, co jeszcze można zrobić, żeby było lepiej. Nie było to trudne do wymyślenia, oboje chorowaliśmy, więc było dużo rzeczy do zrobienia i dobrze, myślałam, i cieszyłam się na taką ilość pracy. Wydawało mi się to cudowne, taka możliwość harowania razem nad sobą, taki ekspres do marzeń. Im więcej rzeczy udawało nam się naprawić, tym bardziej cieszyłam się. Robiłam wszystko, co widziałam, że jest do zrobienia i non stop się modliłam. Boże jaki ty jesteś wielki, że dajesz mi szansę. Boże bądź uwielbiony w tej pracy. Boże jak ja ci dziękuję. Blablabla, latałam trzy metry nad ziemią, bo taka byłam pewna, że wystarczy zrobić wszystko i już, każde moje marzenie się spełni. Bo czemu miałoby się nie spełnić, skoro ja się tak staram?


Uśmiecham się do tych wspomnień teraz, tak jak dorośli czasem uśmiechają się do dzieci. Poza krótkimi momentami załamań mam świadomość, że Bóg nie zniszczył mi planów. Bóg nie chciał, żeby książe został narkomanem, myślę, że zrobił wszystko co się dało, żeby go powstrzymać przed braniem. Czy ja zrobiłam wszystko..prawdopodobnie nie, bo nie rozumiałam, jak poważny to jest problem, ale myślę, że i w tej kwestii ostatecznie moje starania były by warte nic ponadto, co cała reszta.Czyli nic, teraz w sumie po prostu nic. Dałam z siebie maksimum zaangażowania, po to aby ten związek się udał, wszystko co byłam w stanie wtedy z siebie dać. Może to było mało, ale to było moje wszystko, a naprawdę chciałam się leczyć, postarać na te więcej niż 100%, dać już nawet to we mnie do czego nie mam dostępu, co wymaga pracy i będzie okupione cierpieniem, ale jeszcze przecież tam jest, nieoddane. Tak, żeby oddać już wszystko, całe życie. I ten plan nie udał się, został przerwany w połowie realizacji i teraz się zastanawiam nad tym, czy nie słusznie. Czy nie po to rozlecieliśmy się na kawałki, żebym ja zobaczyła, że sama tego nie dokonam? Że wszystko co mam w sobie nie wystarcza, nigdy nie wystarczy?

Bo nie wystarczyło, choć to było wszystko co miałam, taka jest prawda. Przy całej swojej deklarowanej miłości i poświęceniu, przy całej mojej pracy nad tym, żeby było dobrze i wszystkich moich modlitwach przyszedł ten straszny dzień bezbronności. Ze świadomością wszystkich moich starań stanęłam naprzeciw faktu, że on może wcale nie zechcieć z tym zerwać i przestać ćpać, całkowicie bezsilna. Wszystko co robiłam okazało się niczym, nic nie mogłam zrobić w tej kwestii, nic nie mogłam na to poradzić. Żadne z moich wysiłków nigdy nie mogły sięgnąć tak daleko. Wszystko kończyło się w punkcie zrozumienia, że jeśli on zechce się zaćpać, jeśli zechce oszukiwać mnie i brać do końca życia, ja nic z tym nie zrobię. Bo nic nie mogę, po prostu.


I wiecie, wtedy pomyślałam o tym, jakie to może być uczucie być Wszechmogącym Bogiem, bezsilnym wobec grzechu takich małych mrówek wszechświata, jakimi jesteśmy. Stwarzasz gościa czy gościówę i cały świat dla niego, otaczasz opieką, przysięgasz na samego siebie ,,jesteś wolny, wszystko cokolwiek zechcesz, rób, a ja ci obiecuję, że cię uszanuję" bo kochasz go cholera tak bardzo, że chcesz mu dać tę wolność, nie chcesz psa na łańcuchu, a prawdziwego serca, które czuje coś naprawdę. I możesz kuźwa obrócić cały ten świat w proch i masz nieograniczone niczym możliwości, a nie możesz zatrzymać takiej jednej małej osoby przed ćpaniem. I wiesz, że to jest złe, wiesz, że to ją zabije i zniszczy i to ci łamie serce, ale dałeś słowo i jesteś bezsilny. Mogąc wszystko, nie możesz nic.

To jaka jest inna opcja, spytacie? Pogodzić się z tym, że nasze wszystko nie wystarcza, że jesteśmy gównem, któremu nic się nigdy nie uda? Nie mieć marzeń? No nie, nie sądzę, że taka przesada w drugą stronę jest dobra, ludzie przecież pracują nad osiągnięciem swoich celów i codziennie komuś gdzieś tam coś się udaje. Ale może nie mówić sobie od razu na dzień dobry, uda się, bo się postaram. Lepiej jest się postarać i dać z siebie te 100%, potem się nie zastanawiasz, co by było gdybyś zrobił więcej. Ale mieć z tyłu głowy to, że ponieważ ludzie są wolni czasem wszystko po prostu trafia szlag i to niezależnie od tego ile harowałeś, jak bardzo chciałeś, jak bardzo kochałeś. I taka porażka, czy ja wiem, może jest dobra. Może pozwala zobaczyć, że Bóg nas kocha mimo tego, że tyle tego gówna na świecie. Że czasami nie robi nic bo my tak strasznie chcemy, że nie widzimy zła. Myślę, że ze mną tak było, jeśli pozwolił żeby to się stało, to po to, żebym zobaczyła, że było to zło i było go bardzo dużo w życiu księcia. A nie widziałam, tak strasznie się zakochałam, że zamknęłam oczy.
I może po to, żebym przestała grzeszyć pychą. Żebym zobaczyła, że czasem przegram i to nie musi być złe. Ostatecznie nawet ja mam na tyle rozsądku, żeby wiedzieć, że być żoną narkomana byłoby do dupy. I pewnie w krótkiej perspektywie wdową. Chyba już lepiej tak cierpieć, jak ja teraz.


Mimo wszystko, nie żałuję, że się postarałam na maksa. Dzięki temu wiem, że to miało wartość.

Na dziś tyle. Do usłyszenia jutro.




Bez zbędnych słów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz