sobota, 1 grudnia 2018

Dzień 3. O chorobach.

Hej wam, kogokolwiek wywołuję w tym momencie. Dziś chciałabym napisać cośniecoś o chorobach, jak przewrotnie i nieoczywiście zaznaczyłam w tytule posta. Czy postu? Ciężki ten język polski ech... Pewnego dnia zrobię bojkot i zacznę pisać po angielsku, do tego mnie doprowadzą te zmagania!

Ale o chorobach właściwie w jakim sensie? To bardzo głęboki temat, można by pisać bez końca.
Faktycznie, można by. Ale jako, że ten blog ma być dla mnie pewnego rodzaju pozwiązkowym detoksem, chciałabym napisać kilka słów w tym kontekście - jak wygląda związek chorych ludzi, również takich których w sposób bezpośredni dotyka choroba, dlaczego mi konkretnie to po prostu nie wyszło. Pewnie czasem miło by było przeczytać tu coś innego, mniej gorzkiego dla odmiany. Wiem o tym, wybaczcie. Chyba jestem monotematycznym człowiekiem.

Myślę, że to rozróżnienie nomenklaturowe człowiek chory i człowiek, którego dotyka cudza choroba jest do pewnego stopnia sztuczne. Oczywiście, to są dwie różne sytuacje z różnymi konsekwencjami, jednak pod pewnymi względami następstwa obu tych faktów pozostają podobne. Może, żeby lepiej to wyjaśnić, kilka słów konkretu.

Mój dom od zawsze był dość ponurym miejscem, w którym okazywanie wsparcia, było oznaką słabości, a wzbudzanie poczucia winy i nakładanie presji były najlepszymi sposobami utrzymywania dyscypliny. Może to niewiele, ale mi wystarczyło. Moje problemy ze sobą zaczęły się stosunkowo wcześnie i początkowo nie skutkowały niczym istotnym, być może poza przyciąganiem do siebie dość patologicznych znajomych. Dopiero z czasem te wewnętrzne rozterki zaczęły ,,przechodzić na wyższe poziomy" i objawiały się m.in różnymi formami autoagresji. Wiele z tych spraw nadal trwa, dlatego, że nigdy nie skorzystałam z żadnej fachowej pomocy. Pochodzę ze wsi, więc to byłoby powodem plotek i moi rodzice nie wyrażali na to zgody. Wprost odpowiadali, na moje prośby, że nie potrzebuję tego, jeśli chcę doprowadzić do tego, żeby ludzie uważali mnie za wariatkę.
I być może nią jestem, wierzyłam w to przez bardzo długi czas. W ogóle w mojej rodzinie na pierwszym miejscu zawsze była dyskrecja. To się zaczęło, gdy moja babcia zaczęła podupadać na zdrowiu i wymagać stałej opieki. I trwa do dziś, z tego co mi wiadomo przynajmniej, bo już tam nie mieszkam.

Co do księcia, w jego domu był problem alkoholowy, który niszczył mu zdrowie psychiczne od dzieciństwa, wychowywał się praktycznie bez ojca. Również pozbawiony fachowej pomocy wchodził w dorosłe życie z wieloma problemami, których nie mógł rozwiązać, Fakt ten pogłębił się, gdy jego matka zachorowała na nieuleczalną chorobę i musiał stać się z dnia na dzień głową domu i przejąć nad nią opiekę. Gdy się poznaliśmy i powiedzieliśmy sobie nawzajem kilka słów prawdy, zobaczyłam przed sobą bardzo cierpiącego człowieka. W zasadzie chyba bardziej, niż kiedykolwiek w życiu widziałam, ale nie przeraziło mnie to, ból jakoś specjalnie nigdy mnie nie odstraszał. Zdecydowałam, że ok, spróbujmy, czemu właściwie nie. Gdybym teraz, po tym całym czasie zadała sobie ponownie to pytanie ,,dlaczego nie?" umiałabym już na nie odpowiedzieć.

To dlaczego nie? Co się popsuło właściwie?

Częściowo na pewno to, o czym pisałam wczoraj, fakt, że takie osoby, które nie uporały się ze sobą nie do końca potrafią budować zdrowe relacje, ale to nie jest przeszkoda nie do przejścia. Taki związek jest inny, trzeba się przyzwyczaić do słuchania o tym, że twój luby wybierał środki, które jak najbardziej rozszerzą mu żyły i pomogą się szybciej wykrwawić. Albo odwrotnie, do tego, że twoja księżniczka ma takie dni, gdy nie wychodzi z łóżka, gdy płacze tak, że nie może mówić nawet przez kilka godzin i nie potrafi wyjaśnić co się dzieje. Ale można z czymś takim żyć. To nie trudne wydarzenia czy rozmowy są tym, co najbardziej utrudnia relację, a wrażenie ogólne. Mianowicie fakt, że ktoś, kogo kochasz czuje tak duży ból i nie pomagasz mu, bo nie potrafisz. To jest to ,,wrażenie ogólne" które coraz bardziej niszczy związek, które nie znika ani nie przechodzi i zazwyczaj coraz bardziej się pogłębia. Jeśli miałabym teraz powiedzieć, dlaczego takie osoby nie powinny wchodzić w związki, to powiedziałabym, że właśnie dlatego. Takie uczucie bezsilności bardzo trudno jest znieść, zwłaszcza gdy ktoś odrzuca myśl o tym, że jest chory i nie szuka pomocy, tak jak my to robiliśmy.

Osobną sprawą jest wiązanie się z kimś z tzw.,,bagażem życiowym" i kwestia tego, że to czasami wymaga od ciebie więcej szlachetności niż w tobie rzeczywiście jest. Oboje doświadczaliśmy tego, choć on na pewno w mniejszym stopniu, dlatego, że ja ze względu na moje problemy nie zawsze byłam w stanie wykonywać domowe obowiązki i opiekować się babcią. Jednak wtedy kiedy mogłam często były one powodem zaniedbywania przeze mnie naszej relacji, co wymagałam, że będzie spotykać się ze zrozumieniem. Podobnie było w drugą stronę, niejednokrotnie schodziłam na dalszy plan ze względu na jego mamę, która potrzebowała opieki. I cóż, nie wypowiem się za kogoś, jednak jeśli chodzi o mnie, to z całą stanowczością mogę powiedzieć, że okazałam się dużo mniej ludzka, niż sądziłam, że jestem.
Zawsze mówiłam, że jest ok, że rozumiem, nawet kiedy to nie była prawda. Chciałam chronić, jego uczucia i sama sobie pokazywać, że nie jestem tak egoistyczna, jak myślałam. Teraz myślę, że to był błąd, szczerość mogłaby rozwiązać kilka niedomówień już wtedy. I chociaż czułam się czasem zaniedbywana przez to wszystko, nic nie mówiłam. Chyba nadal bym nie mówiła, zapytana wprost. Wstyd mi, że nie potrafiłam zrozumieć, tego, że ktoś chory jest ode mnie ważniejszy. A może właśnie to było bardziej ludzkie, niż teraz myślę? Ludzie właśnie przecież z natury są zazwyczaj egoistami.
Tak czy siak, to była patowa sytuacja. Narastająca irytacja i po prostu niemożność powiedzenia prawdy. Albo tak wtedy sądziłam, że nie mogę tej prawdy powiedzieć. I w konsekwencji poczucie winy, ciężkie do przezwyciężenia. Na początku zaprzeczałam, że tak jest, ale w końcu dotarło do mnie, że to uczucie jest jedną ze składowych mojego pogłębiającego się smutku. I to takiego smutku, którego nie ma jak zatrzymać.

I w sumie, może wniosek powinien być taki, że po prostu zarówno chorzy jak i ci, którzy noszą piętno chorób bliskich nie powinni się wiązać, ale takie postawienie sprawy znów było by nieszczere z mojej strony. Bo nie uważam, że to nie mogło wyjść, wręcz przeciwnie - mogło. Oboje spełniliśmy konieczny warunek, tj. naprawdę i szczerze pokochaliśmy się. Zabrakło szczerości.
Wobec siebie samych, która umożliwiłaby szukanie pomocy i wobec siebie nawzajem, która pozwoliłaby znaleźć jakieś wyjście z tych sytuacji, kiedy pojawiało się uczucie opuszczenia.

Więc jaka jest recepta na sukces, kiedy się choruje? Cóż, ja przegrałam, więc nie mam pewnej na 100% metody typu lekarze jej nienawidzą - sprawdź już dziś!

Ale jeśli mnie zapytacie o radę, to powiem po prostu: nie kłamcie. Nawet w dobrej wierze. Bo potem nie wiadomo jak zacząć, kiedy przychodzi chwila szczerości.

Powodzenia, cokolwiek robicie :)


Stoję tu, ty po drugiej ze stron. Żadne z nas nie wie, czego już broni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz