wtorek, 11 grudnia 2018

Dzień 13. O koszmarach i obiedzie.

Dzisiaj będzie bez rozkmin, kilka słów o moim samopoczuciu po tym okresie ciszy. O tym ,,cierpieniu pełną parą". Jest we mnie imperatyw, żeby to napisać, co wtedy czułam. Moi bliscy przyjaciele, a nawet czasami zwykli znajomi pytali, a ja nie umiałam jakoś tego zebrać do kupy. Teraz już chyba potrafię.

Czasem to były jakieś meliny typu dworzec albo metro, brudni ludzie w łachmanach leżący na ziemi, widać że żywi, ale bardzo zmarznięci i jacyś tacy chorzy z wyglądu, kasłający czy coś. I książe chodzący pomiędzy nimi, szukający miejsca żeby usiąść. Często też jakieś takie chore postacie z filmów, jacyś narkomani o takim anemicznym wyglądzie, bladzi lub sini, z zapadniętymi policzkami, podkrążonymi oczami, wypryskami na twarzy, znowu brudni, znowu on między nimi, wyglądający tak samo jak oni wszyscy. Ale najgorszy był ten pierwszy sen, nie wiem czemu najbardziej mnie wytrącił z równowagi. Nie pamiętam go w całości, wiem tylko, że książe siedział na podłodze mojego domu i płakał, pytając czemu go nie kocham, czemu nie możemy być razem. Podchodziłam do niego, tuliłam jego głowę i całowałam ją, głaskałam go, zaczynałam pocieszać. On podnosił dłonie żeby mnie objąć i wtedy zauważałam, że z jego rąk leje się krew. I zazwyczaj to był moment, w którym się budziłam.

Nie pamiętam kiedy się zaczęły te sny i moje problemy z zasypianiem. Pamiętam za to doskonale kiedy się zaczęły inne problemy. Padało, to był wtorek, byłam niewyspana, bo zerwałam się w środku nocy, a nie mogłam spać w dzień, bo jak zwykle miałam za dużo nauki. Siedziałam w kuchni nad talerzem obiadu i przypomniałam sobie ten dzień kiedy razem z księciem zrobiliśmy sobie piknik przed zachodem słońca. Jedliśmy pierogi z garnka i piliśmy herbatę z takich termokubków. Rozpychałam się łokciami i zabierałam mu widelcem wszystkie kawałki tak dla zabawy. Śmiał się, a i tak zostawił ostatniego dla mnie. Bardzo lubię to wspomnienie, ale tamtego dnia na myśl o tym z jakiegoś powodu zrobiło mi się strasznie niedobrze, musiałam odłożyć widelec i wstawić jedzenie do lodówki. ,,Zjem później" pomyślałam, ale później też nie byłam w stanie. Wszystko się zepsuło, wyrzuciłam cały talerz z moim obiadem trzy dni później.

I to w sumie była taka moja codzienność wtedy, koszmary, wspomnienia, nauka i ,,zjem później". I jeszcze codziennością były modlitwy a'la gdzie ty teraz jesteś Boże. Bo to mi się nie mieściło w głowie, że miałby być gdzieś obok mnie kiedy ja się czuję tak strasznie. Strasznie to dobre słowo. Byłam przerażona, że to się nigdy nie skończy. Że już zawsze te uczucia we mnie, te koszmary, to wszystko zostanie takie samo, nic się nie zmieni na lepiej.


A tak zmieniając temat, dziś wstałam o 4 nad ranem i poszłam odmawiać jutrznię z neosiami z mojej parafii. How crazy is that? :) Chyba brakuje mi mojego ramu, śpiewania jutrzni razem. Nie wyspałam się, ale nie żałuję. Nikt nie śpiewa piękniej niż Neo :) Podobno pierwsi chrześcijanie zbierali się razem o świcie na nabożeństwa. Może dlatego w jutrzni śpiewa się ten kawałek o wschodzącym z wysoka słońcu. Może to takie porównanie, że Bóg tak jak słońce, oświeca tych którzy mają za ciemno w życiu? Którzy nie widzą, gdzie jest to światło i potrzebują aż takiego czegoś jak słońce, żeby wszystkie ciemności zniknęły? Nie wiem, może. Nie jestem dobra w takie interpretacje.

Wrzucę wam chociaż ładną piosenkę, żeby trochę zrównoważyć te dziwactwa o których piszę. Myślę, że znacie, każdy zna takie ładne piosenki o miłości. Bo wiecie, takiej prawdziwej miłości to mogłabym szukać nawet o 4 nad ranem. Całe życie kurde będę szukać.
Jeśli istnieje poza tobą, Jezu. Coraz bardziej w to wątpię, że ktoś poza Tobą ją ma.

Na dziś basta.


Łysa śpiewaczka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz