Dziwnie się trochę czuję, myśląc teraz o tym całym związku moim i księcia i o tych wydarzeniach, które go rozwaliły. Czy może rozleciał się już wcześniej, tylko temperatura pośmiertnie wzrosła? Sama już nie wiem. Wiem, że nigdy nie wątpiłam w uczucia księcia.To w sumie może teraz dziwnie brzmi, zwłaszcza dla osób, które mnie znają i wiedzą co mówiłam. Ale prawda jest taka, że w głębi serca nigdy się nie wahałam w tej kwestii, że zawsze mi jest wierny, zawsze będzie chciał ze mną być, obojętnie co odwalę, zawsze zdecyduje się na mnie, bo mnie kocha i już, it's simple as that. Nawet kiedy było między nami bardzo krucho, tak naprawdę zawsze byłam jego pewna, wiedziałam, że jeśli się nie pogodzimy, to z mojej woli, bo on nie odpuści, pójdzie za mną na koniec świata, jeśli o to poproszę. I mimo tego, cały czas aż do jego nawrócenia nie brałam go na poważnie. To było okrutne z mojej strony, widzieć to, że on to wszystko robi na serio i gdzieś tam z tyłu głowy wiedzieć, że nic z tego nie będzie, teraz to rozumiem. Nie wiem czy to mnie usprawiedliwia, że chyba podświadomie chciałam go uszczęśliwić, tak długo jak był ze mną. Chyba nie dawałam większych powodów do nie brania mnie na poważnie, tak przynajmniej sądzę. Oczywiście poza moimi chorobami, ale jednak. Nie zdradzałam, nie nawracałam na siłę, zawsze, nawet gdy czułam się kompletnie jak wariatka z moją wiarą i widziałam że to mu przeszkadza, starałam się go usprawiedliwiać, że to dlatego, że nie ma pomocy Jezusa w tych grzechach. Prawdopodobnie nie sprawiałam wrażenia osoby o złych intencjach, w sumie nie byłam nią, jeśli nie liczyć świadomości, że pewnego dnia będę musiała go zostawić. Bo przecież to, co odwalałam panikując i dzwoniąc do niego w środku nocy z powodu męczących okropności w mojej głowie nie było moją intencją, ani koniec końców myślę winą.
To było wszystko bardzo zagmatwane i pełne problemów, to nasze bycie razem, od samego początku. A jednak kiedy nawrócił się i była ta szansa na normalne życie we dwoje, poczułam się szczęśliwa. Sądziłam, że te bolesne wspomnienia nie mają znaczenia, bo jesteśmy w końcu na Bożej drodze, takiej na której już z Jego pomocą będziemy walczyć i będzie nam lżej. Może dlatego te wszystkie wydarzenia tak mocno na mnie wpłynęły, bo otrząsnęłam się z tych złudzeń, że już nie będzie boleć. Trwałam w tym związku, choć mnie ranił i naruszał moją wiarę nie mogąc się zdecydować, czy chcę być bardziej z nim i cierpieć przez brak Boga czy na odwrót. Kompletnie się nie spodziewałam, że po tym, jak on się w końcu zwróci do Jezusa, jeszcze stanie się coś, co mnie tak zaboli. Tak, sądzę, że tu tkwi powód tego całego zamieszania ze mną w ostatnim czasie.
Nie przypuszczałam, how naive, że jeszcze będę tak cierpieć.
Ale teraz, po jakimś czasie, mam wrażenie, że dobrze się stało, że właśnie bolało aż tak bardzo, bo zrozumiałam, gdzie jest ocalenie. Jestem przyzwyczajona do płaczu, właściwie cały czas towarzyszy mi umiarkowany poziom bólu, jak nam wszystkim chyba. Może ciut większy, a może mniejszy właśnie? Ale stało się coś, czego nie mogłam ogarnąć czy przetrawić, z czym nie byłam w stanie się pogodzić, na co nie byłam gotowa i nie umiałam sobie z tym poradzić. I przechodząc przez chyba wszystkie możliwe etapy rozgoryczenia, szukając ulgi w grzechach i próbach nie czucia niczego, w końcu przyszedł ten moment, że wiedziałam, że nie dam rady już dłużej tak ciągnąć. Po prostu padałam na kolana i powiedziałam: Jezu, przecież ty patrzysz w serce i widzisz to wszystko. Ja już nie mam siły tak dalej żyć, ratuj mnie już teraz, nie czekaj ani chwilki, bo ja już nie zniosę ani chwilki.
I dla mnie to dość paradoksalne, że musiałam zabrnąć w tym bólu tak daleko, żeby zrobić to, co powinnam zrobić na samym początku. Ale też myślę, że potrzebne mi było to poczucie niemocy wobec cierpienia, żeby zrozumieć, gdzie jest moje serce i mój skarb. Myślę, że Bóg wysłuchał i uratował mnie, bo widział, że mówię szczerze, że przez ten płacz i te dni bez radości zrobiłam mu miejsce odsuwając te wszystkie bzdury, dzięki którym myślałam, że dam radę. I to kolejny, dziwaczny paradoks, że ten zły czas okazał się dobry koniec końców, bo doprowadził mnie do pewności, kto może mi jako jedyny pomóc dać radę.
Powiem wam troszkę o kostnieniu śródmiąszowym chrzęstnym, bo to szalenie ciekawe według mnie. Chrząstki to tkanki bez naczyń krwionośnych, całkowicie odżywiane przez pokrywającą je warstwę ochrzęstnej, z której składniki pokarmowe przenikają z krwi w głąb chrząstek. I kiedy taka chrząstka ma ochotę zamienić się w kość, czyli skostnieć drogą śródmiąszową, to w samym środku chrząstki na początku kilka komórek rośnie do większych rozmiarów i tyle. Natomiast na zewnątrz chrząstki wytwarza się tzw. mankiet kostny, czyli pierwotna warstwa kości, która niszczy warstwę ochrzęstnej i odcina tym samym całą chrząstkę od substancji odżywczych. I wyobraźcie sobie, że wtedy cały proces się zatrzymuje, nic więcej nie dzieje się, aż do momentu, kiedy wszystkie położone głębiej komórki chrząstki umrą z głodu. To na pewno nie jest dla nich przyjemny proces, bo w końcu umierają, ale to się dzieje w organizmie każdego dziecka, które rośnie. Nasze ciała nie mogą być delikatne jak ciała niemowląt całe nasze życie, w końcu miękkie i podatne na urazy chrząstki muszą zostać zastąpione przez mocne kości, dzięki którym dorośli będą mogli robić różne głupoty typu skoki na bungee. I to jest przykre dla tej chrząstki, że się jej pozwala umrzeć, jeśli mogę się tak wyrazić. Ale potem w tym miejscu powstaje twarda i mocna kość, która zastępuje słabe coś, co obumarło.
Tak sobie myślę, że może byłam taką chrząstką właśnie, miękką i w gruncie rzeczy nieprzydatną w dorosłym życiu. Może przez to wszystko miałam zmężnieć, dorosnąć. Może Bóg dopuścił to całe cierpienie i w pewnym sensie śmierć na mnie, żebym wyszła z tego twarda i mocna jak ta kość, zdeterminowana, żeby kochać Go i służyć ludziom mimo przeciwności. Myślę, że mogło tak być i podoba mi się ten scenariusz, bo to znaczy, że mój ból wcale nie był dziwnym bezsensownym ,,niewiadomoczym", ale że prowadził do czegoś większego, ważniejszego. I cieszy mnie ta myśl, że było w tym wszystkim coś dobrego. Jestem wdzięczna, za to co się nam zdarzyło, tak po prostu.
Może właśnie nie należy bać się prób i trudności czy łez, może nie należy uciekać od czegoś co jest dobre, choć wydaje się nie do zrobienia? Może potem wychodzi się z tego z pomocą Jezusa obronną ręką, jako życiowy Rambo, twardziel i skała? Może taki jest sens bólu w ogóle?
Nie wiem czy te moje rozważania nie idą już w stronę herezji heh. Więc może tu postawię kropkę :) Trzymajcie się i nie bójcie, jeśli jest wam w ciul źle, bo skąd wiecie, może akurat dzięki temu jeszcze będzie dobrze? Tylko się módlcie, padajcie na te kolana, naprawdę, jeśli przyjdzie jakiś ratunek, to tylko z góry.
Do jutra!
And gladly ride the waves of life :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz